The Mystery of the Bulgarian Voices / Lisa Gerrard

Lisa Gerrard, Boyana Bounkova, Dora Hristova Jakub Oślak
„BooCheeMish” to tytuł pierwszej od 20 lat płyty studyjnej chóru The Mystery of the Bulgarian Voices. W nagrywaniu wydawnictwa wzięła udział również Lisa Gerrard z Dead Can Dance. A już na początku sierpnia zespół wystąpi na katowickim OFF Festivalu. Nasz wysłannik Jakub Oślak porozmawiał z Lisą Gerrard, producentką płyty Boyaną Bounkovą i dyrygentką chóru Dorą Hristovą.

Jakub Oślak: Dziś miała miejsce premiera nowego, pierwszego od 20 lat studyjnego albumu The Mystery of the Bulgarian Voices – „BooCheeMish”. Jestem ciekaw, jaka jest jego geneza? Wiem, że czynnie powstawał przez ostatnie 2 lata, ale pomysł na niego zrodził się znacznie wcześniej.

Boyana Bounkova: Pomysł na ten album zrodził się 4 lata temu, kiedy zaprosiłam do jego współtworzenia bułgarskiego kompozytora, Petara Dundakova. Moja firma wydawnicza specjalizuje się przede wszystkim w nowej muzyce, a nasz chór nie wykonywał ani nie nagrywał nowej muzyki od wielu lat. Na początku miało być tylko kilka nowych kompozycji, ale szybko przerodziło się to w nagranie całego albumu. Chcieliśmy, aby była to płyta nie tylko samego chóru, ale także wielu innych artystów-muzyków. Skontaktowałam się wtedy z Julesem Maxwellem, irlandzkim muzykiem i piosenkopisarzem, który zgodził się nie tylko współtworzyć projekt, ale przede wszystkim zaprosić do niego Lisę Gerrard. Jules odwiedził Lisę w Sydney, przedstawił jej koncepcję tego albumu i od razu zaczęli nagrywać. Cztery napisane przez nich piosenki trafiły na album. Reszta kompozycji i produkcja należały do Petara.

JO: Lisa, jak zareagowałaś na pomysł współpracy z Bulgarian Voices? Wiemy przecież, jak wielki wpływ wywarł na tobie ten chór w latach 80., od kiedy Ivo Watts-Russell promował ich muzykę. W mojej ocenie wasza współpraca jest czymś w rodzaju przeznaczenia.

Lisa Gerrard: Jeśli tak sądzisz, to masz wyjątkowo dobrą intuicję! Perspektywa współpracy z nimi była dla mnie czymś niezwykle ekscytującym, ale z drugiej strony było we mnie wiele niepewności, jak de facto nasza współpraca będzie wyglądać. Przez te 3,5 roku docieraliśmy się wzajemnie, uczyliśmy się naszych wzajemnych talentów i w efekcie udało się napisać przepiękny album. Jego piękno polega na tym, że powstał kompletnie z niczego, nikt nie miał na niego gotowego przepisu; był bardziej ideą, aniżeli planem. Mamy tu do czynienia z częścią historii – z muzyką, która istniała ponad tysiąc lat temu, a która istnieje do dziś dzięki takim ludziom jak Dora Hristova, która chroni tą muzykę przed obcymi wpływami. Temu chórowi brakowało od dłuższego czasu prawdziwego kompozytora, takiego jak Petar, który pracę z nimi potraktował organicznie i metodycznie, jak artysta z artystą, a nie bezdusznie i przedmiotowo. A przede wszystkim takiego, kto potrafiłby uszanować tą wieloletnią tradycję, jaka w tych głosach rozbrzmiewa. Musisz zrozumieć coś bardzo ważnego – to nie jest chór; to jest 22 solistek, śpiewających razem.

Dora Hristova: Ułożenie tych głosów to wielkie wyzwanie; przypomina komponowanie bukietów kwiatów, całych ogrodów pełnych wielorakich barw, które mają za zadanie oddziałowywać razem w pełnej harmonii.

LG: Wyobraź sobie 22 śpiewaków operowych – 22 Pavarottich! – usiłujących śpiewać równocześnie. To arcytrudne zadanie. Ale to także lekcja; Bulgarian Voices to elementarz śpiewu. Ten album powinni wysłuchać młodzi ludzie uczący się śpiewu; ma on siłę otworzyć ich głosy. Pamiętam, gdy usiłowałam wykonywać „The Host of Seraphim” ich techniką prawie zniszczyłam swój głos. Bulgarian Voices to coś zupełnie innego pod kątem technicznym niż Dead Can Dance, które operuje na innych, bardziej tradycyjnych skalach. Swobodne wykonywanie tych piosenek może być zdradliwe, ale na szczęście nauczyłam się obchodzić z nimi właściwie – uchem i duszą, na swój sposób, bez prób ślepego kopiowania. To wielki przywilej móc śpiewać zgodnie z duchem tej tradycji i razem z nimi. Magii tej muzyki nie można wyjaśnić słowami – dlatego właśnie nazywają się The Mystery of Bulgarian Voices! To tajemnica, którą należy przeżyć, a nie wyjaśniać. Musisz śpiewać, żeby zrozumieć!

DH: Ta muzyka ma korzenie antyczne. To są skale orientalne, bizantyjskie, starogreckie – one wszystkie miały imitować dźwięki natury. Dlatego są tak magiczne dla zachodnich uszu.

LG: Dokładnie tak. Ich muzyka nie zna koncepcji zachodnich podziałów. Aby śpiewać razem z nimi musiałam odnaleźć nowy głos, mniej więcej tak [Lisa demonstruje śpiewem]; właśnie dlatego to było tak ekscytujące. Są jak tradycyjne ludowe instrumenty, takie jak kaval czy gydułka, których dźwięki płyną, a nie falują, jak chociażby w Turcji [demonstracja śpiewem]. To była dla mnie nauka nowego śpiewu, w ich tradycyjnych skalach i technice [ponowna demonstracja śpiewem]. Śpiewacy z zachodu tego nie znają, nie umieją – to wymaga szkolenia od podstaw. Właśnie dlatego to trwało 3 lata albo i dłużej. Ich śpiew potrafi zaskakiwać tych, co nie obcują z nim na codzień, ale nie jest wysublimowany i wysmakowany – jest czymś bardzo czystym. Pamiętam, gdy pracowałam z Ridleyem Scottem przy muzyce do „Gladiatora”, pierwszą moją propozycją było coś w rodzaju bel canto [demonstracja śpiewem], ale Scott to wyśmiał. To co ostatecznie zaakceptował znacznie bardziej przypominało śpiew bułgarskich kobiet, naturalnym głosem, bez tych wszystkich ozdób i ornamentów.

JO: Nie mogę uwierzyć, że Lisa Gerrard we własnej osobie śpiewa mi do słuchawki!

LG: Jeśli posłuchasz ich, nie powstrzymasz łez! Coś co dla nas jest czymś niezwykłym, dla nich jest rzeczą naturalną. Dlatego właśnie to było tak wielkie przeżycie, móc pracować z Dorą, Petarem, Boyaną i wszystkimi dziewczętami z chóru. Bułgaria jest tak nieznana w świecie! Gdy wychodzę na scenę, aby śpiewać piosenki Dead Can Dance, czasami muszę wywołać w sobie smutek – i staram się wtedy myśleć np o moim starym psie, który zdechł; to straszny wstyd. Gdy słyszę śpiew tych kobiet – łzy przychodzą same. Wtedy myślę o czymś zupełnie zwyczajnym i pozytywnym. Słyszeć je i śpiewać razem z nimi jest przeżyciem katartycznym.

JO: W jakich okolicznościach poznałaś muzykę the Bulgarian Voices?

LG: Gdy miałam jakieś 22 lata. To była wielka chwila dla kogoś, kto wychowywał się w muzyce i śpiewie. Zrozumiałam wtedy, że właśnie to jest moją drogą – mam prawo tak śpiewać i będę tak śpiewać. To one pozwoliły mi to zrozumieć. One dały mi prawo śpiewać dokładnie to, co leżało w moim sercu. Jako nastolatka dawałam „koncerty” na chińskich cymbałach w naszym domu [tzw. Yangqin, na którym gra do dziś] i wyłam jak opętana, co powodowało furię moich rodziców. Oczywiście sądziłam, że swoją grą i śpiewem zmienię świat, na co rodzice odpowiedzieli, żebym to sobie wybiła z głowy, że mam iść do szkoły muzycznej szkolić się na śpiewaczkę operową... Kiedy lata później razem z Brendanem przenieśliśmy się do Londynu, zamieszkaliśmy w okropnej dzielnicy nazywanej Isle of Dogs; nie mieliśmy na nic pieniędzy, więc nawet na koncerty jeździliśmy rowerami. Ivo dał nam darmowe bilety na The Mystery of Bulgarian Voices. To było w Royal Festival Hall – nigdy wcześniej nie byłam w tak eleganckim, olśniewającym miejscu. I gdy te kobiety wyszły na scenę, w tych kolorowych strojach i całe uśmiechnięte... już na drugi dzień próbowałam śpiewać jak one. To wtedy powstała aria którą znamy z „The Host of Seraphim”. To zrujnowało mój głos. Nie mogłam potem śpiewać przez okrągły rok! Dlatego też z tą muzyką trzeba uważać; to lekcja śpiewu, ale należy podejść do niej delikatnie i z szacunkiem.

JO: Czy komponując „BooCheeMish” usiłowałyście przebić ścianę dzielącą muzykę tradycyjną od współczesnej? Moim zdaniem ta płyta wyrasta z głębokiej tradycji, ale patrzy w przyszłość.

LG: Właśnie to zabrało trzy lata – próby odnalezienia wspólnego języka, bez potrzeby zmiany ich tradycyjnej tożsamości na potrzeby nowoczesnego słuchacza. Gdy po raz pierwszy przyjechałam do Bułgarii z Julesem Maxwellem i wręczyliśmy Dorze nasze zapisy nutowe, powiedziała: „To wykluczone. Nigdy na to nie pozwolę.” Byłam wtedy mocno zdezorientowana i wydawało nam się, że to była jedna wielka pomyłka; może gdybym najpierw poznała chór, a potem napisała muzykę... Ale właśnie wtedy, po 20 minutach kontemplacji, Dora ustawiła chór w taki sposób, że udało się im wykonać moje kompozycje bez naruszania ich tożsamości. Na tym właśnie polega ochrona tej muzyki przed zbytnim wpływem innej kultury i estetyki. Na przykład Bulgarian Voices nie potrafią śpiewać cicho; przy ich technice jest to awykonalne, co często zdumiewa zachodnich producentów i kompozytorów. Na tym polegało wspólne rzeźbienie tych kompozycji, w taki sposób, aby sprawić tym śpiewaczkom radość. Dora mogła przecież powiedzieć: „Nie. Tak nie będzie. Nic z tego. Wracaj do Australii.” Ale nie powiedziała, tylko dopracowała te utwory w duchu ich tradycji – i na tym właśnie polegało to przekraczanie mostu, przebijanie ściany – wspólnie, z gałązką oliwną w ręku. Z wzajemną sympatią i szacunkiem.

JO: W produkcji albumu wzięło udział także wielu innych muzyków, w tym bułgarski beatboxer Skiller, oraz niemiecki perkusjonista David Kuckhermann.

BB: Wszystko to wynikało z pierwotnego założenia, aby była to kolaboracja wielu muzyków, nie tylko chóru. Oczywiście było mnóstwo szalonych pomysłów, aby wprowadzić np automat perkusyjny, ale uznaliśmy, że to by zburzyło tego ducha tradycji, jakiego staraliśmy się tu wskrzesić. Skiller jako beatboxer był idealnym rozwiązaniem, dlatego że posługuje się tą samą skalą co reszta chóru. Dla niego samego to także było nowe doznanie, kompletnie nowe terytorium i wielkie wyzwanie za tym stojące; czasami musiał spędzić 12 godzin w studiu, aby uzyskać porządany efekt wokalny. David Kuckhermann również był świetny i sam decydował jakiego rodzaju bębny najlepiej komponują się z naszymi wokalami. Dla obcokrajowców jest to wyzwanie szczególne, dlatego że tradycyjna muzyka bułgarska ma zupełnie obce im metrum, którego muszą się nauczyć, a które nam przychodzi naturalnie.


JO: Co oznacza tytuł albumu „BooCheeMish”?

BB: Tytuł pochodzi od nazwy jednego z bułgarskich tańców ludowych, buchimish. Jest to bardzo wesoły, energiczny taniec i wybraliśmy go na tytuł właśnie dla symbolu tej nowej energii, idei porozumienia między kulturami, jaka temu albumowi przyświeca. Lisa pochodzi z Australii, David z Niemiec, my z Bułgarii, a na płycie słychać między innymi instrumenty japońskie, perskie, irlandzkie. Część kompozycji to piosenki zupełnie nowe, te napisane przez Lisę w formie idioglossi, a pozostałe to nowe aranżacje ludowych piosenek bułgarskich.

JO: Ile pokoleń solistek występuje obecnie w chórze? W jaki sposób znajdujecie i rekrutujecie te talenty do chóru? Popularyzator the Bulgarian Voices, Marcel Cellier ponoć jeździł od wioski do wioski w poszukiwaniu potencjalnych śpiewaczek.

DH: Trzy pokolenia. Najstarsza ma 70 lat, najmłodsza 19. Na początku tak właśnie było. Pierwszy dyrygent chóru Filip Kutew, właśnie w ten sposób znajdował utalentowane dziewczęta, jeżdżąc po najdalszych zakątkach Bułgarii, następnie zapraszając je na przesłuchanie do Sofii i w ten sposób wyłaniał te najlepsze. Te śpiewaczki często nie miały nawet podstawowego wykształcenia. Ale potrafiły śpiewać! Każda reprezentowała inny styl, zgodny z regionem z którego pochodziła, a nawet dysponowała własnym repertuarem.

JO: Wasz nowy materiał już był prezentowany na żywo, zarówno w starożytnym amfiteatrze w Płowdiwie, jak i nowoczesnej Ancienne Belgique w Brukseli. W sierpniu zagracie na Off-Festival w Polsce. To wszystko odmienne miejsca koncertowe. Gdzie Bulgarian Voices czują się najlepiej?

DH: W kościołach. To nasza naturalna scena, z najlepszą możliwą akustyką. Ale podróżowanie po różnych zakątkach świata nie jest dla nas kłopotem i nikt nie czuje się speszony obcymi miejscami. W każdym mieście, w każdej sali – zawsze występujemy tak samo i z taką samą energią.

BB: Czytałam o Off-Festival już wcześniej i o ich idei prezentowania mniej popularnych, niszowych artystów lub stylów muzycznych szerszej publiczności. Byliśmy bardzo zaskoczeni gdy dostaliśmy zaproszenie, ale oczywiście z radością je przyjęliśmy. Do żadnego z miejsc, krajów czy miast nie przygotowujemy się jakoś specjalnie; nie mamy żadnych wyjątkowych oczekiwań. Wszędzie staramy się po prostu wystąpić tak samo, tacy jacy jesteśmy i przekonać się jaka będzie reakcja.

JO: Lisa, twoja muzyka, a w szczególności twój śpiew są bardzo często określane w prasie i komentarzach jako wysoce uduchowiony, nieziemski, niemal boski. Czy ty sama postrzegasz ją w podobny sposób? Czy jest w niej coś z religii, mistycyzmu, czy też to wszystko kwestia interpretacji?

LG: Widzę to tak: rodzimy się, idziemy do szkoły, uczymy się czytać, pisać i śpiewać – najczęściej piosenek które znamy z radia. Wszyscy idziemy jedną, podobną ścieżką. Ktoś, kto robi te rzeczy inaczej – na przykład, śpiewa inaczej – jest od razu określany jako dziwaczny, odmienny. To nie jest dziwaczne – my się z tym rodzimy! Jedyna dziwaczna rzecz polega na tym, że nikt nas tego nie uczy, nikt tego nie pielęgnuje, poza nami samymi. Jedni określają to jako uduchowienie, drudzy jako boskość czy nawet religijność, ale to ma tak naprawdę jedno znaczenie: to niepraktyczne. To co robisz jest niepraktyczne, bo nikt ciebie tego nie nauczył w szkole. Musimy sami odnaleźć ten potencjał. Nie możemy być wiecznie zarządzani, umiejscowieni w systemie; a takimi chcą nas mieć, abyśmy byli częścią systemu – dlatego w szkołach jesteśmy uczeni tych samych rzeczy. Gdy ktoś mi mówi, czy twoja muzyka jest uduchowiona, odpowiadam: nie, ona jest pełna uczucia. I na pewno nie ma w niej nic z religii. Wierzę w Boga, wierzę w Jezusa – ale to nie dotyczy tego, co robię. Moja sztuka jest formą komunikacji. Gdy rodzimy się, najpierw potrafimy śpiewać, dopiero potem mówić. Tylko nasz śpiew, niepraktyczny dla nikogo, zanika wraz z dorastaniem i kształtowaniem. Właśnie dlatego Bulgarian Voices są tacy wyjątkowi – one naprawdę śpiewają prosto z serca, nie z głowy, bo to jedyny sposób jaki znają. One nie są wtłoczone w nasz system, który stara się wszystko ujednolicić, uprościć i upraktycznić, tak aby można nas było łatwo kontrolować i mieć pewność, że zapłacimy podatki. To nie ma nic wspólnego z tym, kim jesteśmy, jakimi artystami jesteśmy. A na świecie jest tylu artystów, którzy chcą coś znaczyć, właśnie teraz, we współczesnym świecie; a niestety, jeżeli to kogo słyszymy najczęściej to sami politycy i ekonomiści, to znaczy że żyjemy w bardzo ponurym miejscu. Gdzie jest dusza sztuki? W jaki sposób mamy odbyć naszą podróż do następnego wymiaru, jeśli nasze dusze są słabe? Właśnie dlatego Bulgarian Voices są silne i magiczne: one śpiewają o rzeczach czystych i prostych. My wszyscy w głębi duszy jesteśmy dziećmi i nigdy nie dorastamy tak do końca; dlatego też rzeczy które przemawiają do nas najmocniej, są czyste i proste. Zapomnieliśmy, jak pielęgnować to w naszych wnętrzach, zapomnieliśmy jak chronić te wartości; my nawet zapominamy, jak chronić własne dzieci. I jak kochać.

JO: Lisa, na sam koniec, kilka tygodni temu Brendan Perry ogłosił, że nowy album Dead Can Dance jest właściwie ukończony...

LG: Ukaże się w listopadzie. Nagrywaliśmy go razem we Francji jakieś siedem miesięcy temu, a w tym momencie Brendan już sam dogląda ostatnich szlifów produkcyjnych. Jest to nowoczesne, dość abstrakcyjne dzieło i jesteśmy bardzo ciekawi jak publiczność go przyjmie. A potem koncerty – w maju przyszłego roku.

JO: Dziękuję wam serdecznie za rozmowę.

Foto: Lisa Gerrard i Dora Hristova

Website by p3a