Wiele lat temu miałem okazję uczestniczyć we Mszy Świętej prowadzonej po łacinie. Okoliczności mojej obecności tego dnia w Kościele Najświętszego Zbawiciela w Warszawie (był czwartek) nie są dla mnie jasne; natomiast, bardzo wyraźnie pamiętam swoje emocje z ową wizytą związane – zaskoczenie, natchnienie, poruszenie nietypowym „przedstawieniem” jakie oglądałem po raz pierwszy i póki co ostatni. Opuszczałem tamtego dnia kościół pokrzepiony i zadowolony – bo chyba o to w tym chodzi? – chociaż sam nie wiem czemu. Tego dnia panowała tam inna atmosfera niż zwykle w niedzielę: jakby prawdziwsza, bardziej skupiona, poważniejsza, bardziej bogobojna, bliższa wielkiej tajemnicy wiary niż cokolwiek związanego z zorganizowaną przez człowieka religią. Być może padłem ofiarą pułapki jaką kościół mamił niepiśmienne pospólstwo od głębokich wieków średnich – uczuciem obcowania z czymś niezwykłym, podniosłym, prawdziwie cudownym, a co jest dowodem racji po stronie jedynie słusznego wyznania. Kmieć od tych łacińskich inkantacji, zapachu kadzidła, uderzeń dzwonu, blasku monstrancji, złotych szat kapłanów i świętych spoglądających z mozaikowych witraży odruchowo padał na kolana i gniótł beret w spracowanych dłoniach. A później szedł i głosił łaskę Pana, pokrzepiony i natchniony do następnego razu. Mimo iż nie rozumiał ani słowa.
W podobnych słowach można określić moje odczucia po dwudniowym rytuale, jakim były warszawskie koncerty Dead Can Dance. Nazwanie ich muzyki uduchowioną lub jakkolwiek religijną jest uproszczeniem lub przekłamaniem; mimo to, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że nie dla czystej „rozrywki” widzowie dwukrotnie wykupili bilety – od tego są pokazy z cyklu Holiday On Ice lub walki MMA, jakie często na Torwarze się urządza. Być może właśnie to jest głównym (jedynym) zarzutem wobec tych koncertów: dlaczego Torwar? Przecież ta muzyka, która tak jak msza po łacinie dotyka jakiejś prawdy, powinna mieć bardziej odpowiednie otoczenie. Nasz najstarszy teatr antyczny – Sala Kongresowa – jest niestety w trakcie niekończącej się i niezrozumiałej sagi renowacyjnej; jestem pewien, że zespół wolałby wystąpić właśnie tam, gdzie atmosfera przy okazji poprzednich koncertów przypominała właśnie obrządek religijny. Taki, w którym chce się uczestniczyć, i to po wielokroć, aby zaobcować przez chwilę z czymś nie z tej ziemi, otrzymując pokrzepienie duszy na nadchodzący czas. Nic nie przeszkodziło w przebiegu i odbiorze koncertu. Torwar okazał się miejscem, które da się nagłośnić perfekcyjnie. Brzmienie było krystalicznie czyste, co tylko wzmacniało siłę przekazu; aczkolwiek, duża w tym zasługa publiczności, która reagowała na wydarzenia godnie i adekwatnie.
Nie było selfików z Lisą w trakcie „The Host of Seraphim”, nie było chamskiego łażenia po rozwodnione piwo gdy Brendan intonował „The Carnival is Over”. Były gorące brawa, ale i cisza jak makiem zasiał gdy było trzeba. Dobrze wiemy, że muzyka Dead Can Dance to dźwięki rozpuszczone w ciszy, która jest integralną częścią tego przedstawienia, lub też rytuału. Dojrzeliśmy jako widownia, potrafimy docenić powagę sytuacji i prawdziwie uczestniczyć w koncercie, a nie tylko go oglądać, jak ten rozkraczony pan z wypiętym w stronę Lisy brzuchem podczas bisów pierwszego wieczoru. Nie było pijanych ryków w stronę artystów (pomijając jedne niewinne „I Love You!” na które Brendan zareagował po mistrzowsku), bełkotliwych prób zamówienia konkretnej kompozycji, skandowania nazwy zespołu, opolskiego klaskania do rytmu (najczęściej nie do rytmu) i tego typu historii. To są chwyty na inne okazje. Podobnie sam zespół – nie odzywali się do publiczności, nie chwalili pierogów i Muzeum Powstania Warszawskiego, nawet się nie przedstawili, jedynie „Cześć” i „Dzięki” na koniec. Tyle wystarczy. Powaga i profesjonalizm do samego końca. Muzyka Dead Can Dance zamienia pomieszczenie w którym rozbrzmienia w filharmonię, świątynię, jakieś sanktuarium gdzie mniej, znaczy więcej. To nie rock; to w zasadzie muzyka poważna, w komplecie z dyrygentem i primadonną.
Owa primadonna ukazała się na scenie odziana jak to ma w zwyczaju w coś, co nadawało jej jeszcze większego splendoru i boskości. Niektórzy twierdzą, że przypominała bezę albo ptysia, inni że papieżycę lub carycę – i wszyscy mają rację. Ale ważniejsze od tego jak Lisa Gerrard wyglądała i ile jej kilo przybyło jest to, jak brzmi – a jej operowy głos po prostu nie starzeje się i zamienia halę do hokeja w świątynię, a widownię unieruchamia, zamraża, otumania. Tylko jej królewski gest przyzwolenia i uśmiech dobrotliwej władczyni pozwala opuścić stan hipnozy i bić brawo. Usłyszeliśmy popisowe „The Host of Seraphim” – niby klasyk, ale nadal zabójczy – ulubioną przez widownię hipnotyczną „Yulungę”, błogi, cudowny, miłosierny „Sanvean”, oraz rzecz jasna „The Wind That Shakes the Barley”, jedyną piosenkę w której słychać skądinąd silny australijski akcent Lisy. Duża w tym zasługa widowni, podkreślam – można było usłyszeć spadającą szpilkę – żadnych gniecionych plastików, skrzypienia drzwi (a przecież skrzypiały) czy natrętnego gadania. Fotki leciały w miarę dyskretnie. Dużo osób traktuje koncerty jak kino dowome; na szczęście, nie tym razem. Atmosfera dobrych koncertów zależy od tego kto na nie przychodzi. Występy Dead Can Dance w naszym kraju mają to do siebie, że nikt tam nie znajduje się przypadkiem. Tak jakby byli to wybrani i zaproszeni goście, a nie klienci walczący z dystrybutorem o zmianę nazwiska na bilecie kupionym rok temu.
Z kolei Brendan Perry – skromny, pozornie u boku Lisy i ginący w swoim szarnym garniturze w jej blasku; tymczasem, to on zarządza całym widowiskiem, dyryguje wspaniałym zespołem, daje znaki reszcie jak Robert Fripp czy Bill Laswell, oraz śpiewa – nieskazitelnym głosem, który wraz z wiekiem tylko się pogłębia, ale nie słabnie. On również miał swoją okazję do indywidualnego popisu – oczywiście bajkowy „The Carnival is Over” na którym szklą się oczy, mistyczny i misterny „Xavier”, niezmiennie ujmująca „Song to the Siren” z repertuaru Tima Buckleya, oraz podpis mistrza, czyli „Severance”. Każdy utwór witany był westchnieniem aprobaty ze strony widowni, a sam Brendan, jakby lekko skrępowany – a może już na zawodowym autopilocie – po każdym popisie spoglądał zmieszany w podłogę, za siebie, coś tam pokazywał zespołowi, jakby nie chcąc odbierać należnych mu braw. Zupełne przeciwieństwo boskiej Lisy, która owinięta swoją togą z welonem niesionym przez „służącą” posyłała całusy publiczności i królewskim gestem nagradzała resztę zespołu za muzykę. Ale jak wiemy, przeciwieństwa nie tylko się przyciągają, ale też cieszą postronne oczy we wzajemnym współistnieniu. Wszystkie najdrobniejsze gesty Lisy i Brendana były natychmiast wychwytywane przez widownię i witane niczym drobne smaczki, detale i fugi dopełniające arcydzieła stworzenia.
Co do samego repertuaru – był to absolutny pokaz mocy, przegląd całej dyskografii, prezentujący zarówno ciekawostki jak i esencję stylu Dead Can Dance. W menu zabrakło jedynie piosenki reprezentującej album Spiritchaser, reszta płyt była jakimś fragmentem obecna. Oprócz wspomnianych wcześniej cudów usłyszeliśmy także: „In Power We Entrust the Love Advocated”, „Indoctrination”, „Anywhere Out Of This World”, oraz – a jakże! – “Cantarę”. Prawda jest taka, że Dead Can Dance mogliby na drugą noc ułożyć zupełnie inną setlistę (oba wieczory były identyczne), a nikt nie czułby niedosytu. Nie było przecież „De Profundis”, „Ulysses”, „The Spider’s Stratagem”, oraz niemożliwych „Summoning of the Muse” czy „Persephone” po których posypałbym głowę popiołem. W zasadzie litania utworów które chcielibyśmy usłyszeć mogłaby wymienić całą ich dyskografię, ale nie o to w tym chodzi. Nie my jesteśmy reżyserami przedstawienia, chociaż powinniśmy być jego częścią. Sztuka obu wieczorów została wykonana perfekcyjnie – wszystko zabrzmiało doskonale, każdy dźwięk, każda głoska, każdy gest i uśmiech. I ta właśnie perfekcja, paradoksalnie, może być przez część odczytana za wadę. Brak tu „rocka” – zdjęcia masek i ukazania ludzkich twarzy, uczynienia tego wieczoru nie doskonałym, lecz indywidualnym. Ale to pozostawmy już do osobnych dyskusji.
Na sam koniec, swobodna myśl: czy był to koncert wzruszający? Taki niezapomniany, na całe życie, który pozostawi stały wpływ na resztę naszych dni? Moim zdaniem, nie do końca. Oba wieczory miały perfekcyjny przebieg i wyborny repertuar. Były jak płyty odtwarzane na ultra-nowoczesnym sprzęcie z Japonii, na dyskach tłoczonych w zastygłej lawie i z głośników wykładanych toskańskim piaskiem. To nie był Nick Cave, który w ubiegłym roku w tym samym miejscu dosłownie obejmował tłum. To była wizyta w Muzeum Historycznym w Sanoku, gdzie ze ścian spoglądają na nas pustymi oczodołami demony z obrazów mistrza Beksińskiego. To nie była erupcja emocji, lecz skupiony rachunek sumienia w obliczu sztuki nie z tego świata, gdzieś na pograniczu kontemplacji i spowiedzi. Być może jest to kwestia zepsucia i rozpieszczenia – ja swój podatek od emocji wylałem na solowych, bardzo intymnych koncertach Brendana parę lat temu. Z kolei podziwianie Lisy solo w Teatrze Roma 12 lat przypominało wizytę dziecka w Luwrze, celem ujrzenia, oczywiście, Mona Lisy. Innymi słowy, oba wieczory na Torwarze były „jedynie” afirmacją mojego dozgonnego uczucia wobec tej muzyki i jej stałego miejsca w repertuarze mojego życia, aniżeli odkryciem nieznanych jej komnat i tajemnic.