Relacja: Pearl Jam w Krakowie

Tomasz Stachera
Grupa Pearl Jam wystąpiła 14 lipca w krakowskiej Tauron Arenie. Na miejscu stawił się nasz wysłannik Jakub Oślak, który opisał dla nas swoje wrażenia z tego koncertu.

Stało się. Ósmy koncert Pearl Jam w Polsce stał się faktem i z pewnością zapisze się w sercach obecnych tam widzów na długi czas. Wizyty ostatniej żywej legendy muzyki grunge w naszym kraju dzielą się na dwie kategorie: historyczne, legendarne, epickie (Torwar ’96, Spodek ’00, Tauron ’18), oraz nieudane, zbędne, słabe (Chorzów ’07, Open’er ’10, Open’er ’14). Muzyka Pearl Jam, mimo swojej grungowej estymy, jest rzeczą intymną; przeżywana gromadnie, ale przez każdego z osobna na swój sposób. Tauron Arena, największa hala koncertowa w Polsce, nadaje się do tego idealnie, co udowodnił niezapomniany występ ekipy z Seattle 4 lata temu. Wtedy, pierwszy od 18 lat halowy koncert Pearl Jam w Polsce okazał się czarnym koniem całej trasy. Nieznane powszechnie miasto, w kraju który nie jest obowiązkowym przystankiem europejskich tournée, rozbiło bank. Nie od dziś wiadomo, że Pearl Jam grywa najlepsze sztuki właśnie w takich niepozornych, ukrytych miejscach.

Tym razem, do Krakowa fani z całego świata zjechali się tłumnie, wręcz obowiązkowo, a oczekiwania, spotęgowane okresem pandemicznego postoju, w naturalny sposób były bardzo wysokie. Dodatkowo, dwa dni wcześniej, w Budapeszcie (który nie widział Pearl Jam na żywo od 26 lat), zespół zagrał fantastyczny show, co jeszcze bardziej podbiło stawkę. Widzowie oczekiwali od Krakowa czegoś co najmniej tak silnego jak to, co zespół zaprezentował tu cztery lata temu. Warto w tym miejscu wspomnieć, co być może nie jest oczywiste dla wszystkich, że Pearl Jam należy do zespołów, które z koncertu na koncert prezentują inną setlistę, dobierając repertuar wieczoru do ostatniej chwili przed wyjściem na scenę. To jeden z najważniejszych magnesów kultowości, jaką wciąż otoczona jest ta ekipa, być może nawet bardziej dziś, niż w czasach, gdy ich gwiazda świeciła najmocniej, a nazwa Pearl Jam padała na antenach świata w każdym języku, akcencie i kontekście.

Fakty są takie, że w repertuarze krakowskiego koncertu w 2022 roku znalazło się raptem 5 numerów, które zespół zaprezentował w 2018: „Even Flow”, „Alive”, „Do the Evolution”, same hity. Ale już „Porch”, który zwykle przychodzi w kulminacyjnym punkcie koncertu, tym razem uderzył w zdumionych fanów jako drugi kawałek wieczoru. Ci, którzy kojarzą ten zespół głównie z MTV mogą pamiętać, że to ten sam numer, w trakcie którego Eddie Vedder odstawiał niebezpieczne akrobacje, takie jak słynny skok z wysięgnika kamery na festiwalu PinkPop ’92, czy wspinaczka na rusztowanie sceny bez zabezpieczeń. 30 lat później Eddie jest zbyt odpowiedzialnym człowiekiem, biznesmenem, ojcem rodziny, aby podążać tą ścieżką; ale za to wykorzystuje szalony, improwizowany środkowy fragment „Porcha” na spacer dookoła sceny i przywitanie się ze wszystkimi trybunami (także tą za plecami muzyków), oraz rzecz jasna pierwszymi rzędami pełnymi najbardziej rozgorzałych wielbicieli.

To właśnie na tej linii frontu odbywa się najbardziej intensywny kontakt zespołu z publicznością, objawiający się chociażby przyjmowaniem ‘zamówień’ kolejnych numerów spoza menu tego wieczoru. Jak pamiętamy, Kraków ’18 był pod tym kątem prawdziwym koncertem życzeń, więc i teraz nie mogło być inaczej. Ten ‘springsteenowski’ gest to stały punkt programu Pearl Jam i tym sposobem podziwialiśmy chociażby uwielbiane przez fanów „Smile” czy potężne „Rearviewmirror”. Poza hitami i życzeniami było nam dane usłyszeć także garść rarytasów w postaci „Hard to Imagine”, dawno niesłyszanego „Dissident”, oraz niesłabnąco rozbrajającego „Immortality”. Nie mogło zabraknąć nowości z albumu Gigaton, wobec którego zdania są podzielone; ale, w sytuacji na żywo, „Quick Escape”, „Who Ever Said” (z nawiązaniem do „(I Can’t Get No) Satisfaction”), oraz szczególnie nastrojowe „River Cross”, dobrze odnalazły swoje miejsce w doskonałej atmosferze wieczoru.

Owa atmosfera była od początku do końca przesiąknięta świadomością trwającej wojny na Ukrainie i wysiłkach, jakie są podejmowane celem zapewnienia Ukraińcom bezpieczeństwa i schronienia przez inne kraje. Dla Veddera taki temat to woda na młyn; mówił tak: Żaden inny kraj nie pokazał swojej siły w tej sytuacji tak jak wasz. To jest problem całego świata, ale to wy jesteście w tej chwili liderami i dziękujemy wam za to. Z ust frontmana Pearl Jam, przed rozpoczęciem bisów, padły konkretne nazwiska i nazwy organizacji non-profit, jakie chciałby wyróżnić i wskazać do wspierania przez innych, a także inne gesty solidarności, takie jak zawieszenie flagi ukraińskiej oraz fanowskiej koszulki z napisem „FCK PTN” na fragmentach scenicznego ekwipunku. Pearl Jam od zawsze był zespołem zaangażowanym w sprawy społeczne, ale tym razem, po raz pierwszy, mogliśmy poczuć to na własnym podwórku (dla przypomnienia, w 2018 zespół wsparł ze sceny Ogólnopolski Strajk Kobiet).

Vedder i jego koledzy grają i występują w taki sposób, że nikt nie ma prawa poczuć się niezauważony, czy niezadowolony. W razie potrzeby – następuje zatrzymanie koncertu, aby ochrona i pogotowie spokojnie wyłowiły mdlejącą w tłumie osobę. Dzieci na baranach rodziców dostają prezenty w postaci tamburynów i kostek gitarowych. A najwierniejsi w pierwszych rzędach mogą zawsze liczyć na ten niezmieniony od czasu teledysku do „Alive” uśmiech czy porozumiewawczo puszczone oko. Vedder wielokrotnie pokazywał się trybunie za sceną, a jeden z numerów („Elderly Woman Behind the Counter in a Small Town”), tak jak 4 lata temu, był zagrany przez cały zespół tyłem do widowni na płycie właśnie po to, aby zabawić publiczność z tyłu. Wielka Tauron Arena w takich chwilach stawała się małym klubem, a atmosfera godna stadionu piłkarskiego co chwila przybierała wymiar osobisty, intymny, w którym zespół jest dosłownie na wyciągnięcie ręki.

Krakowski koncert zespołu i cała trasa były dwukrotnie przekładane. Covid nie oszczędził Matta Camerona i Jeffa Amenta, a reszta zespołu nie udaje, że o tym temacie już zapomnieliśmy. Mike McCready, największy wulkan energii w Pearl Jam, tym razem występował w maseczce, a jego zwyczajowe sceniczne ADHD było wyjątkowo powściągliwe. Koncert jako taki był wyraźnie krótszy od standardu do którego przyzwyczaił nas zespół, być może celem zminimalizowania okresu narażenia na potencjalną infekcję. Mimo to, Pearl Jam dali z siebie wszystko – muzycznie są w doskonałej formie, McCready to nadal kaskader gitary, bas Amenta otwierający „Jeremiego” odczuwam w sercu i stopach do dziś, a uśmiech Stone’a Gossarda od ucha do ucha to największy rarytas, jaki mógł się nam przytrafić. Na tej trasie zespół jest dodatkowo wspierany na scenie przez Josha Klinghoffera (ex-Red Hot Chili Peppers), nie tylko instrumentalnie i wokalnie, ale przede wszystkim duchowo.

Ósmy koncert Pearl Jam w Polsce jest już historią, wyjątkową ze względu na okoliczności i niezwykły pokaz siły, jaka istnieje między społecznością fanów, a zespołem. Pearl Jam już dawno przetrwał „epokę grunge’u” i wyszedł ze swojej szufladki, prezentując oblicze znacznie szersze, pełne wpływów zarówno ze strony klasyki rocka, jak i alternatywy. Ich duch jest wciąż żywy, zaangażowanie pełne, werwa młodzieńcza, energia zaraźliwa, a siła oddziaływania pełna profesjonalizmu, spontaniczności, i empatii. To zespół, z którym łatwo się zaprzyjaźnić, co widać po ilości podróżników śledzących swoich ulubieńców na całej trasie, a także międzynarodowych gości, jacy przybyli do Krakowa nawet z Australii, RPA czy zachodniego wybrzeża USA. Każdy ich koncert jest wyjątkowym wydarzeniem, a druga wizyta w Krakowie dała wszystkim zainteresowanym pełną garść argumentów, aby nie przerywać tej dobrej passy i ponownie ich tu sprowadzić, gdy tylko będzie ku temu następna okazja.

Polityka prywatnościWebsite by p3a