Marillion - Marbles In The Park

Jakub OślakMarillionEAR / Mystic2017
"Marbles In The Park" to nowe wydawnictwo koncertowe Marillion. Zapraszamy do przeczytania recenzji wydawnictwa napisanej przez Jakuba Oślaka.

Już za dwa miesiące z okładem polska publiczność przystąpi do konsumpcji wielkiego wyróżnienia, jakim będzie Marillion Weekend zorganizowany w Łodzi. Nie mam wątpliwości, że nie tylko polska – na te trzy wieczory przyjedzie z całą pewnością dużo zagranicznych gości. Nawet tych, którzy kilka tygodni wcześniej zawitają do Port Zelande, czegoś w rodzaju naszego Helu, wśród morza na południu Holandii. To zielone, spokojne miejsce – kurort, park krajobrazowy, uzdrowisko – jest tradycyjnym przystankiem w historii tej imprezy. To tam zespół zarejestrował najlepsze koncerty w dziejach Marillion Weekend, prezentując co dwa lata nie tylko koktajl Mołotowa swoich utwórów, ale przede wszystkim demonstrując na żywo albumy w całości. W Port Zelande wykonywano już m.in. „Seasons End”, „Holidays in Eden”, “This Strange Engine”, „Brave”, a przed dwoma laty “Marbles” – podwójny album, uznawany przez wielu za najlepszy w dorobku Marillion po odejściu Fisha. To właśnie zapis tego wykonania znajdziemy na „Marbles in the Park” – i nie może być lepszej „przekąski” dla czekających i głodnych magii fanów przed misterium w Łodzi.

Przyznam szczerze, że Marillion ze Stevem Hogarthem musiałem poznać zupełnie od nowa. Przypuszczam, że nie tylko ja. To inny zespół od TEGO Marillion, kiedy przy mikrofonie, na czele rytuału, stał Fish. Wielu „ortodoksyjnych” fanów do dziś nie uznaje tego „drugiego” Marillion – za miękkie, za mdłe, bez tego szału jaki nadawał Derek Dick. Tymczasem to drugie Marillion nagrało już tyle świetnych krążków; ba, uniezależniło się wydawniczo, co jest aktem niezwykłej odwagi, że czas najwyższy oddać mu należny honor. Oni sami są najbardziej dumni właśnie z „Marbles” – cudownej opowieści o człowieku zawieszonym w próżnym wszechświecie. Ja osobiście nie byłem do końca przekonany co do tej płyty – łatwo jej zarzucić wszystko to, co zarzuca się Hogarthowi i jego estetyce. Natomiast na żywo, to co przedstawili dwa lata temu holenderskiej widowni (umownie holenderskiej, jako że na takie występy przyjeżdżają ludzie nawet z Chile) przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Dzięki temu wykonaniu zrozumiałem wreszcie jak wspaniałą płytą jest „Marbles”; ba, rozochociłem się jeszcze bardziej w myślach przed Łodzią i czekającymi tam na nas niespodziankami.

O samych piosenkach nie będę nic pisał. ‘Szklane kulki’ powstały kilkanaście lat temu i od tamtej pory jedynie zyskują na uroku. Nie pierwszy to zresztą raz, gdy zostały zagrane na żywo – wcześniej mogliśmy je usłyszeć na „Marbles by the Sea”, ponownie, z weekendowego koncertu w Anglii. To piękna, dramatyczna płyta, która na żywo przeistacza się w epicką baśń, miotającą emocjami od lęku i zagubienia, przez spleen i nostalgię, aż po finałowy wybuch radości i nirwanę uczuć. Na płycie słychać wyraźnie, jak publiczność przeżywa każdy kolejny utwór i uczestniczy w przedstawieniu. Nie rozumiem czemu na wydawnictwach ‘live’ często wygłusza się aplauz widowni; słuchacz płyty w domu ma wtedy mylne pojęcie o atmosferze danego wieczoru. W przypadku „Marbles in the Park” nie popłeniono tego błędu; tłum gra tu swoją znaczącą rolę, nie tylko aplauzem, ale i śpiewem. To dopełnia emocji przy słuchaniu tego materiału. Okiem wyobraźni można bez trudu znaleźć się tam, w Port Zelande, gdzie sielankowy krajobraz współgra z klarownością i efektownością muzyki. Ową sielankowość usłyszymy także w głosie Hogartha, który nie tłumi swojej radości z bycia tam.

„Marbles in the Park” to jedna z lepszych koncertówek jakie w ostatnim czasie słyszałem. Nie jest klasycznym misz-maszem numerów ponagrywanym w wielu miejscach światowej trasy jakiegoś wielkiego zespołu, typu Genesis czy U2. Nie jest to także rykoszet serii „oficjalnych bootlegów” z jakich słynie chociażby Pearl Jam, gdzie obok arcydzieł trafiają się rutynowe produkcyjniaki. Ten wieczór został zapisany i wydany, dlatego że zabrzmiał wyjątkowo. To słychać od wejścia, od pierwszych tonów „The Invisible Man”, które łudząco przypominają „Shine On You Crazy Diamond”. Ale potem robi się jeszcze lepiej – cztery części tytułowego „Marbles”, romantyczne „Fantastic Place”, a dalej dramatyczna „Angelina” i „Drilling Holes” i na koniec finałowy „Neverland”. Odnoszę wrażenie, a wręcz jestem pewien, że poczułem magię „Marbles” dopiero po tej koncertówce. Jakbym tam był i śpiewał razem z Hogarthem, w snopach kolorowych świateł. Zresztą, magii koncertu na żywo nie trzeba chyba komukolwiek tłumaczyć. „Marbles” na żywo, jednakże, to coś więcej – to teatr emocji, widowisko dla wyobraźni. To coś, co chce się przeżyć na jawie; we śnie już tam byliśmy. 

Polityka prywatnościWebsite by p3a