OranżadaAudio Cave2025

Oranżada - Salto

Otwoccy przedstawiciele nowoczesnego rocka psychodelicznego zupełnie niespodziewanie przypominają o sobie być może najbardziej radykalnym albumem w swoim dorobku.

Rock psychodeliczny nadal przeżywa w skali światowej swój renesans, jak wiele innych muzycznych ‘szufladek’ i nisz odkrywanych po latach. Obecne skomplikowane czasy mają w sobie wyjątkową sympatię do różnorodności, inności, rozdrobnienia gatunkowego i wzajemnego przenikania się mainstreamu i alternatywy. Do tego dochodzi jeszcze powab retro – odkrywanie płyt starszego rodzeństwa, rodziców lub nawet dziadków, ich ciuchów i stylu bycia, powiew świeżości płynący z zakurzonego strychu. Właśnie tam można znaleźć bezpieczne schronienie dla dusz szukających własnej ‘szufladki’ i strefy komfortu rytmu własnego serca.
Widzieliśmy już renesans synth-popu, shoegaze, a nawet folk-rocka. Także rock psychodeliczny w podobny sposób zaistniał w sercach pokoleń, które o latach 60-tych czytały w Internecie. To dzięki nim możemy obserwować chociażby sukces King Gizzard And The Lizard Wizard, The Black Angels, The Brian Jonestown Massacre i wszystkich tych, którzy źródeł inspiracji upatrują w The Velvet Underground, „Interstellar Overdrive” Floydów, oraz rzecz jasna „Sierżancie Pieprzu”. Jeśli zagłębimy się w statystyki to ze zdumieniem stwierdzimy, że w latach 2000/2010 ukazało się dwukrotnie więcej psychodelicznych albumów rockowych, niż w latach 1960/70.

Nie należy zapominać, że ogień rocka psychodelicznego niesiono w nowym czasie zanim to stało się modne. Nie zapominajmy o Japończykach z Acid Mothers Temple, angielskich Spiritualized czy nawet The Dandy Warhols z Portland. Tymczasem u nas, co znamienne, ta scena była i jest bardzo ograniczona, zarówno wtedy, jak i dziś. Zawsze było to coś obok, coś pokrewnego – z jednej strony zespoły garażowo-beatowe typu Niebiesko-Czarni, bluesowi Breakout, jak i bardziej progresywni Skaldowie, SBB i Klan. Obecnie jest tego jeszcze mniej, co jest znamienne, bo w teorii powinniśmy kochać to brzmienie. Tak jak kocha je Oranżada.

To pierwsza ekipa, jaka przychodzi na myśl, gdy pada hasło renesans rocka psychodelicznego w Polsce. Od kiedy istnieją, niestrudzenie borują ten korytarz, z pasji do tego konkretnego stylu. Ich „Samsarę”, która była dopiero trzecim z kolei albumem, słyszało więcej osób, niż wszystkie pozostałe płyty razem wzięte. Siła Oranżady płynie z wiary w swoje możliwości – i w pełni poważne podejście do tematu. Jednym z grzechów głównych naszych rodzimych zespołów biorących się za style retro jest ich pastisz i trawestacja. Oranżada tego unika – robią to po swojemu, ale zgodnie z duchem klasyki. A ich nowa płyta jest doskonałym tego przykładem.

Powiedzieć, że na „Salto” Oranżada nie bierze jeńców, to nic nie powiedzieć. To płyta zrodzona, nagrana i wydana w pełni spontanicznie, z gościnnym udziałem wyedukowanej na jazzie Mai Laury. Z tego nagrania płynie duch tamtych lat i tamtych płyt, począwszy od wczesnych Floydów i ich odlotów w londyńskim klubie The UFO, wycieczek The Jefferson Airplane w głąb króliczej nory, oraz kosmicznych podróży Hawkwind i duchowych medytacji Popol Vuh. Wokal Mai przypomina właśnie tych ostatnich, a konkretnie sopran Djong Yun, znany chociażby z klasycznej płyty „Hosianna Mantra”. „Salto” nie byłoby kompletne bez tęczowych wokaliz Mai. Natomiast cała reszta to pozbawiona ram, sztampy i jakichkolwiek hamulców psychodeliczna jazda. Nie jest to być może najbardziej dynamiczna płyta jaką słyszałem w życiu, ale nie o to w niej chodzi; to rzecz do słuchania, w odmiennych stanach świadomości lub w nie prowadząca. To rzecz bez jasnej struktury, będąca bardziej tropieniem swojego instynktu i poddaniu się rozlewającej chwili, niż spacerem od punktu A do B. Jej części są tak samo umowne, jak ich tytuły – to wyraz pełnej swobody twórczej, która ma przywołać pewien konkretny efekt estetyczny, przenoszący w czasie i świadomości, być może wstecz, a być może w przyszłość.

Życzyłbym sobie, aby takich zespołów jak Oranżada było w Polsce więcej, i aby wydawały one takie płyty, co „Salto”. Dobrze jest wiedzieć, że nie musimy wyglądać na Zachód w poszukiwaniu pewnego rodzaju brzmień, szczególnie tych optymistycznych (my ogólnie nie lubimy optymizmu – wychodzi on albo trywialnie, albo karykaturalnie), których potencjał jest brany całkowicie na poważnie. Chciałbym, aby było więcej grup takich jak Ścianka (zresztą Maciek Cieślak występuje tu gościnnie), oraz takich płyt jak „Skalary, Mieczyki, Neonki” Myslovitz – i żeby nie były one jedynie anomalią, tylko standardem. Turn on, tune in, drop out. Viva Oranżada!

JAKUB OŚLAK

Polityka prywatnościWebsite by p3a