"The Endless River" to, obok nowej płyty U2, najbardziej dyskutowany album 2014 roku. A jeśli płyta wzbudza emocje i prowokuje dyskusje, to znaczy, że nie można przejść obok niej obojętnie. Pojawiły się różne opinie na temat pożegnalnego wydawnictwa Pink Floyd, od zachwytów aż po ostrą krytykę. Jak zwykle prawda leży gdzieś pośrodku, z odchyleniem jednak na pozytywny odbiór tego wydawnictwa.
"The Endless River" nie jest złą płytą. Mało tego: jak na album zmontowany z odrzutów z sesji nagraniowych albumu "The Division Bell" wydanego 20 lat temu, wydawnictwo broni się udanie. Prawie cała płyta jest instrumentalna (poza kompozycją "Louder Than Words", do której w tym roku zostały nagrane partie wokalne). Kompozycje są pełne "floydowskiej" przestrzeni, jest tu dużo pięknych partii gitar autorstwa Davida Gilmoura, a całość płynie powoli i leniwie. Zespół nie stroni także od elektronicznych eksperymentów i ambientowych klimatów, pod którymi mogliby podpisać się Jean Michel Jarre, Vangelis, Tangerine Dream. Co najważniejsze, pomimo że są to kompozycje zbudowane z materiału, który z jakichś powodów nie trafił na "The Divison Bell", to tworzą one całkiem zwartą całość. I co najważniejsze - nie nużą.
Nie da się pominąć porównań z albumem "The Division Bell" i tu zwycięża płyta sprzed 20 lat. Ale nie jest to nokaut, ale minimalna wygrana na punkty. Tamto wydawnictwo mogłoby być pożegnaniem Pink Floyd z fanami. Tak się nie stało i zespół sprawił nam niespodziankę wydając "The Endless River". Bądźmy im za to wdzięczni. To pożegnanie, które tym artystom nie przynosi wstydu.