Bryan Ferry zaprosił do studia nagraniowego całą plejadę znakomitych gości: Marka Knopflera, Flea, Marcusa Millera, Maceo Parkera, Johnny'ego Marra i Nile'a Rodgersa. Zestaw nazwisk robiący wrażenie, ale paradoksalnie wcale nie spowodował on, że można się tym albumem zachwycać.
"Avonmore" to nie jest zły album, gdyż Ferry przez lata przyzwyczaił nas, że nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Problem z tą płytą polega na tym, że jest ona do bólu przewidywalna, pozbawiona odrobiny szaleństwa bądź pasji, klinicznie "czysto" wyprodukowana. Słuchając "Avonmore" można odnieść wrażenie, że zaproszeni goście po prostu weszli do studia i zagrali to, co im kazano zagrać. Także główny bohater tej płyty sprawia wrażenie zmęczonego i choć nadal potrafi zaczarować swym głosem, to ten głos nie ma już tej siły i pasji co kiedyś.
Ale przebłyski dawnej magii, którą pamiętamy choćby z takich płyt Ferry'ego jak "Boys & Girls", "Taxi" bądź "Mamouna" są tu obecne. O dziwo, na "Avonmore" najsłabiej wypadają ballady, które zawsze były mocną stroną wokalisty Roxy Music. Tym razem słuchając ich można się autentycznie zmęczyć, a nagrana z udziałem Johnny'ego Marra łzawa kompozycja "Soldier Of Fortune" ociera się o dno banału. Ale są tu i znakomite piosenki, chociażby otwierający album "Loop De Li" mający w sobie ducha niezapomnianych "Don't Stop The Dance" czy "Don't Want To Know". Świetne są także zbliżone w klimacie "One Night Stand" ze świetnymi żeńskimi chórkami i "Midnight Train". W tych utworach tli się życie, jest energia, rytm, wpadające w ucho melodie. Czyli tak, jak być powinno na całej płycie. Ale nie jest. Ten album "przepływa" przez umysł słuchacza i nie zostawia prawie żadnego śladu. Wielka szkoda, bo apetyty były bardzo duże. A wyszło zaledwie poprawnie.