CochiseGrzegorz Szklarek

Cochise

Grupa Cochise wydała nowy świetny album zatytułowany "Cochise". Jej wokalista Paweł Małaszyński opowiedział nam między innymi o tym, dlaczego ta płyta powstawała tak długo, o współpracy z Leszkiem Możdżerem oraz o tym, czemu zespół uważa "Cochise" za swój najlepszy album.

GS: Proces powstawania nowego albumu Cochise był, z tego co wiem, długi i nie pozbawiony problemów…

PM: To prawda. Nasza ósma płyta miała się ukazać rok temu, ale rzeczywiście napotkały nas pewne problemy. Kiedy byliśmy już na etapie nagrywania demo, nagle odszedł nasz perkusista Adam. Na szczęście poszukiwania nowego nie trwały długo. Kiedy Grzesiek do nas dołączył, musieliśmy poświęcić mu trochę czasu, aby przyswoił sobie przynajmniej 20 utworów, byśmy mieli ciągłość koncertowania. Następnie po paru miesiącach powoli zaczęliśmy mu gotowe pomysły na kolejny album. Grzegorz jest typowym perkusistą deathmetalowym. Nigdy nie grał takiej muzyki jaką wykonuje w Cochise. Jak sam przyznał, to był zupełnie inny, nowy poziom trudności. Minęło trochę czasu zanim znalazł swój własny sposób, rytm i styl na te utwory. Kiedy już byliśmy gotowi z materiałem i zarejestrowaliśmy bębny, jak zwykle w studiu Hertz w Białymstoku, nagle zrezygnował nasz producent Daniel, który był z nami od 20 lat. Skontaktowaliśmy się więc ze starym dobrym znajomym Krzyśkiem Murawskim, producentem, muzykiem i człowiekiem wielu talentów. Zgodził się, ale niestety musieliśmy poczekać kolejne kilka miesięcy ze względu na jego zajętości. Postanowiliśmy nie tracić czasu i zaczęliśmy komponować utwory na płytę dziewiątą. W grudniu 2023 roku opracowaliśmy plan działania i w styczniu 2024 weszliśmy wreszcie do studia. Reszta to już historia.

GS: Częstotliwość tworzenia i wydawania przez Was płyt jest imponująca. Jak znajdujecie na to czas i siłę?

PM: 20 lat temu spotkały się odpowiednie osoby z odpowiednim myśleniem, z odpowiednią przeszłością oraz doświadczeniem, które traktują muzykę serio, ale z pewnym luzem i dystansem. Muzyka daje nam wolność. Nigdy nie napinaliśmy się na odniesienie sukcesu. Iluzja sukcesu oddala od rzeczywistości i powoduje, że jesteśmy bardziej napięci na osiągnięcie wyznaczonego celu. To frustrujące doświadczenie. Myślę, że tworzenie muzyki jest celem samym w sobie, bo jej prawdziwa istota leży w sercu. Znamy swoje miejsce w szeregu, nie wychylamy się.

GS: Tylko powstaje pytanie: co będziemy uznawać za sukces w waszym przypadku?

PM: …że minęło 20 lat, a my wciąż istniejemy, gramy, tworzymy i do cholery, wciąż nam się chce.

GS: I macie oddanych fanów, którzy przychodzą na Wasze koncerty…

PM: To prawda. Inspirują nas i dają pozytywnego kopa. Każdy odzew i dobre słowo również pomaga dalej działać. Myślę, że publiczność rockowa bardzo szybko wyłapuje fałsz i reaguje emocjonalnie na twórczość, w której wyczuwa uczciwość i są takie chwile, momenty, spotkania, koncerty kiedy czujesz, że spełniasz swoje przeznaczenie.

GS: Nowy album nazwaliście „Cochise”, tak jakby była to Wasza debiutancka płyta…

PM: Bardzo byśmy chcieli, żeby tak brzmiała nasza debiutancka płyta (śmiech)

GS: Czy nie jest tak, że ten album traktujecie jako początek nowego etapu w waszej działalności?

PM: Coś w tym jest. Tytuł płyty i okładka miały być zupełnie inne. Pierwotny tytuł brzmiał: „Songs From the Shattered Sea”, ale po tych wszystkich perturbacjach, o których Ci wspomniałem, powiedziałem do chłopaków: „…nie wiem, co nas czeka, ale nie wracajmy do przeszłości. Jesteśmy tu i teraz. Jesteśmy w nowym składzie, z nowym producentem, nowymi pomysłami - zróbmy płytę, która będzie najlepszą płytą Cochise.” I tak się stało… Wróciliśmy do początku, do korzeni i udało się nam zbudować coś szczerego i prawdziwego. Do tego doszedł fakt obchodzenia przez zespół dwudziestolecia, więc stwierdziliśmy, że nie ma lepszego tytułu niż właśnie „Cochise”. Naszym zdaniem to nasz najlepszy album. Spora w tym zasługa Krzyśka, producenta.

GS: Czy to Krzysiek cię namówił na to byś na tym albumie śpiewał w „czystszy” sposób niż na poprzednich albumach?

PM: Jeżeli chodzi o brzmienie wokalu czy nawet kwestię odpowiedniego zinterpretowania poszczególnych utworów i ich zaśpiewanie, to rzeczywiście, przede wszystkim, zasługa Krzyśka „Murka” Murawskiego z LaGrunge Studio. To było nasze pierwsze spotkanie w pracy, choć znamy się wiele lat. Krzysiek miał zupełnie inne podejście do mojego głosu i pracy ze mną. Od początku wiedział czego ode mnie chce i jak to osiągnąć. Miał wiele pomysłów interpretacyjnych oraz propozycji harmonii do każdego kawałka. W końcu sam też jest wokalistą. Możemy usłyszeć jego głos w „Summer Sounds”. Lekko nie było, przyznaję, bo Krzysiek w studiu jest wymagający. Dzięki niemu wszedłem na wyższy poziom. Nigdy tak nie pracowałem. Nie zdawałem sobie sprawy, że mogę śpiewać w ten sposób. Oczywiście, na początku naszej pracy było to dla mnie nowe i trudne do zaakceptowania, ale po odsłuchaniu pierwszych pomysłów i nagranych wokali nie sposób było nie zgodzić się z nim i nie iść dalej tą ścieżką. Zaufałem mu i pozwoliłem się poprowadzić. Miał fantastyczny pomysł na każdego z nas i na tę płytę. Wiedział jak powinniśmy grać oraz brzmieć.

GS: Świetnym pomysłem było zaproszenie Leszka Możdżera do udziału w powstaniu dwóch piosenek. Uważam, że kompozycja “Trouble In the Streets of Happiness” brzmi tak, jakby mogła ewentualnie nawet trafić na jego płytę. Jak doszło do Waszej współpracy?

PM: Leszka znam parę ładnych lat. Bardzo się lubimy, odbieramy na tych samych falach, mamy bardzo podobne spojrzenie na świat, na rzeczywistość, która nas otacza, na muzykę. Chociaż on reprezentuje scenę jazzową, a ja rockową wiele nas łączy. Mówi o Cochise „szarpidruty”….(śmiech).

GS: Ale mimo wszystko Leszek ma buntownicze korzenie rodem z Trójmiasta. Grał przecież w grupie Miłość, a potem współpracował z całą plejadą zespołów rockowych, jak chociażby z Myslovitz czy Behemothem…

PM: Wiem. Oczywiście. Leszek był kiedyś na jednym z naszych koncertów i podczas rozmowy pojawiła się taka, powiedzmy luźna, propozycja współpracy w przyszłości. Szczerze mówiąc myślałem, że to bardziej kurtuazja - zwykła gadka, nie potraktowałem tego poważnie do momentu pracy nad „Cochise”, a właściwie, do momentu, gdy byliśmy już w połowie nagrań. Zadzwoniliśmy do Leszka pytając, czy propozycja, która kiedyś padła jest aktualna. Okazało się, że ma trochę czasu i chętnie to zrobi. Wysłaliśmy mu pięć utworów, wybrał dwa: za moją namową „Trouble in The Streets…”, z czego bardzo się ucieszyliśmy oraz „Garden of the Bones”, co nas bardzo zaskoczyło. Efektów można posłuchać kupując płytę (śmiech). Współpraca z tak wybitnym muzykiem to bardzo ciekawe doświadczenie, pozwala osiągnąć nową jakość.

Największą trudność sprawiło nam odpowiednie pocięcie jego partii fortepianu, dlatego że Leszek nagrał nam całe utwory. Trzeba było znaleźć na to pomysł. Odpowiednio wkomponować w już istniejące utwory… i teraz wykonaj telefon do Leszka Możdżera i poinformuj go: „Leszek… Leszek… Bo wiesz… To trzeba pociąć” (śmiech). Zadzwoniliśmy, a Leszek: „wiem” - odpowiedział - „nagrałem wam całe utwory, a teraz tnijcie to sobie i róbcie z tym, co chcecie. To wasza sprawa, wasza płyta”. Po paru dniach wysłaliśmy mu pierwszą wersję i Murek nasz producent zapytał o wrażenia. Leszek powiedział, że spoko. Murek na to: „No bo jeśli wiesz: jest za mało czy coś, to…”. Leszek mówi, że jest dobrze. „No bo wiesz, jeżeli jednak chciałbyś coś zmienić lub masz jakiś pomysł to…”. A Leszek puentuje: „Słuchaj, jak chcesz znać moje zdanie, to wywalcie wszystko i zostawcie tylko fortepian!” (śmiech). Mistrz.

GS: O kim jest utwór „About the Boy”?

PM: Teksty to sfera dość intymna. Ważna jest prawda, szczerość, emocje i obserwacja rzeczywistości. Tekst i muzyka to naczynia połączone. Muszą być spójne i silnie oddziaływać na odbiorcę, co nie jest łatwe. Szczerze mówiąc wolę, by słuchacz sam doświadczał i interpretował utwory na swój własny sposób. To o wiele ciekawsze doświadczenie… Ale niech Ci będzie.

Źródłem tego utworu jest młodość, która ma nieskończenie wiele obrazów i kształtów, jest też nieodłącznym elementem cierpienia i bólu. Uczymy się i rozwijamy przede wszystkim przez cierpienia, jakie przynosi nam życie, bo życie jest poruszającą się, oddychającą istotą, a młodość to czas miłosnych uniesień, podejmowania decyzji i działania. To piosenka o chłopaku, który nieustannie toczy batalie ze światem i samym sobą. Idąc za głosem serca robi i mówi to co czuje, między innymi dlatego, że innym cholernie to przeszkadza, bo jeśli mówi szczerze, to według innych jest arogancki, a kiedy to uzasadnia, staje się problematyczny.

Ten chłopak wie, że wszyscy siedzimy w swoich własnych pułapkach i nie ważne z kim przegrywamy, ważne by nie przegrać ze sobą, a wyzwania losu czynią cię silniejszym.

GS: A może też jest tak, że ludzie powiedzmy po 40 czy 50 plus tęsknią za tamtymi czasami beztroskiej młodości?

PM: Ja na pewno, dlatego o tym piszę. To za nią tęsknię najbardziej. Zazdroszczę młodym młodości. Chętnie cofnąłbym zegar, zrobił parę rzeczy zupełnie inaczej. Skorygowałbym trochę swoją przeszłość, by nie musieć jej wciąż przepracowywać, by budować lepsze fundamenty przyszłości.

GS: Taka psychoterapia…

PM: Muzyka zawsze nią była. Staram się mówić to co myślę i nie lubię jak ktoś udaje kogoś, kim nie jest. Nie wchodzę ludziom do dupy, żeby sprawdzić jaki jest ich poziom zaangażowania co do mojej osoby. Przestałem się męczyć, dając miłość tam, gdzie jej nie szanują. Staram się otaczać ludźmi, którzy nie widzą mnie jako opcji. Nie daję nikomu władzy nad sobą. Całe życie będę próbował zrozumieć siebie i błędy, które popełniam. Całe życie będę próbował zrozumieć świat. Skazany na fale przypływów i odpływów, staram się wyrzucać z siebie emocje, które mnie niszczą… żyję, kocham, szanuję i staram się, choć to bardzo trudne... doceniać to co mam.

Kiedyś... Kiedy byliśmy dziećmi, wszystko było proste. Wszyscy byliśmy przyjaciółmi i mogliśmy być sobą. Radość była czymś naturalnym. Życie było bez żadnych skojarzeń. Głowa pełna pomysłów, zdarte kolana, a do domu wracaliśmy wtedy, kiedy mama nas wołała na obiad lub kolacje. Dzisiaj nikt nas nie woła.

GS: Jesteście też znani z zamiłowania do nagrywania coverów. Na „Cochise” znalazła się Wasza interpretacja „Burning Love” Elvisa Presleya. Dlaczego Wasz wybór padł na ten utwór?

PM: Tak naprawdę Elvis chodził za nami już od wielu lat. To pomysł Wojtka. Gdy powiedział mi, że może byśmy zrobili coś Presleya, to od razu powiedziałem „Heartbreak Hotel” albo „Suspicious Mind”. To zajebisty numer, jeden z moich ulubionych. Wojtek jednak cały czas obstawał przy „Burning Love”. Przez pewien czas prowadziliśmy konstruktywny dialog, aż wreszcie zgodziłem się. Wojtek przekonał mnie tym, że ten numer będzie fajnie „bujał” na koncertach i zrobimy to w klimacie jego koncertów z Las Vegas. Nawet frazuję w tym utworze nie tak jak na płycie, a robię to dokładnie tak, jak on na koncertach. To dziwne, ale Elvis nie lubił tego utworu, choć był jego wielkim przebojem.

Na tej płycie piszę o sprawach, które zaburzają moją codzienność. O rzeczach ważnych, a czasem błahych, zwyczajnych. Mamy tu gniew, strach, melancholię, lęk. Piszę o wilkach ukrytych głęboko w naszych sercach, o duchowych bankrutach, konfliktach, kryzysach, o potrzebie przestrzeni, wyrwania się z przytłaczającego świata i toksycznych relacji, a czasem ciężaru istnienia, bo życie nie jest idealne… Ale jak zawsze, jak to na płytach Cochise bywa, nie jest tak źle, jakby się na początku wydawało. W naszym plemieniu wciąż pilnujemy ognia i nawet nocą zawsze tli się promyk nadziei w tych dziwnych i trudnych czasach. Śpiewamy o przebudzeniu, zjednoczeniu, bliskości i próbie docenienia piękna otaczającego nas życia. Tak, by na koniec lekarstwem na wszystkie bolączki świata okazała się miłość, w której wystarczy się zanurzyć, a wszystko inne przestanie mieć znaczenie, dlatego właśnie „Burning Love” kończy płytę. Musisz wiedzieć, że Cochise jest jak rodzina i tak też nas postrzegam z perspektywy tych mijających dwudziestu lat wspólnego grania. Pielęgnujemy nasze relacje nawet jeśli czasami musimy ostro coś przedyskutować.

GS: W końcu Cochise to bardzo ważna część Waszego życia. 20 lat to szmat czasu…

PM: To prawda… kto by się spodziewał. Piosenki i muzyka przetrwają wszystko... to jedyna szansa na pozostanie sobą... to uczciwość, której nie możesz ukryć. To pasja. Cieszymy się wspólnym graniem i tworzeniem. Muzyka pozwala odnaleźć właściwy rytm w życiu. Pozwala utrzymać równowagę, co w dzisiejszych czasach jest bardzo trudne

Trzeba żyć i ogarniać wszystkie bieżące sprawy, a rodzina i muzyka to najważniejsze lekarstwo, które daje mi siłę do działania. Cochise nie zatrzymuje się i spokojnie podąża własną drogą, swoim własnym środkiem i jeszcze trochę was pomęczymy (śmiech).

FOTO: Michał Pęza

Polityka prywatnościWebsite by p3a