- Minęły trzy tygodnie od wydania Waszego pierwszego, angielskojęzycznego albumu. Jakie opinie do Was napływają?
M: Recenzje są zaskakująco dobre. Myślałem, że więcej osób będzie wieszało na nas psy za zmianę języka na angielski i za skrócenie nazwy. Natomiast okazało się, że płyta ma świetne recenzje – zarówno ze strony ludzi z branży, jak i naszych fanów. Cieszymy się także, że dostajemy coraz więcej propozycji zagrania koncertów. Na chwilę obecną mamy potwierdzony występ w Jarocinie oraz 25 maja na Stadionie Narodowym przed Beyonce. A koncerty są dla nas papierkiem lakmusowym, który pokazuje, czy wszystko poszło w dobrą stronę. Poza tym: koncerty to nasz żywioł, po to istniejemy i dlatego właśnie nagraliśmy płytę na tzw. setkę.
- Pamiętam, że wiele lat temu mówiliście w wywiadach, że nie macie ambicji zrobienia międzynarodowej kariery. Jak więc doszło do tego, że nagraliście angielskojęzyczną płytę?
M: Trochę przez przypadek, trochę dzięki łutowi szczęścia, któremu trzeba pomóc. Wszystko zaczęło się od naszego występu konkursowego na budapesztańskim Sziget Festival. W zeszłym roku zorganizowali konkurs na artystę, który będzie reprezentował Polskę na European Talent Contest. Zupełnie niezobowiązująco nagraliśmy trzy utwory po angielsku i wysłaliśmy do Budapesztu. Okazało się, że wygraliśmy festiwal i będziemy reprezentować nasz kraj na tym konkursie. Nie ukrywam, że przygotowaliśmy się bardzo starannie i przetłumaczyliśmy na angielski także nasze starsze kompozycje. Nasz występ został oceniony bardzo wysoko i dostaliśmy znakomite referencje. Ten sukces dodał nam skrzydeł. Wracając z festiwalu zatrzymaliśmy się w studiu nagraniowym, gdzie nagraliśmy utwór „Waterfall”, którą następnie rozesłaliśmy do mediów i zaprzyjaźnionych osób z branży. Piosenka ta zebrała bardzo dobre oceny w rozgłośniach radiowych, docierając do pierwszego miejsca kilku najważniejszych rozgłośni radiowych. Bardzo szybko dostaliśmy też sygnał z europejskiego oddziału wytwórni Warner, który stwierdził, że chce z nami podpisać kontrakt.
- Czym chcecie przekonać do siebie zagraniczną publiczność?
M: Przede wszystkim energią i szczerością przekazu. Przykład naszego występu na festiwalu Sziget nas o tym przekonał. Nasz koncert zaczynał się przy garstce fanów pod sceną, w jednym z namiotów festiwalowych. Gdy kończyliśmy cały namiot był szczelnie zapełniony. Dało nam to przekonanie, że to, co robimy ma sens. Nie mamy też żadnych kompleksów na płaszczyźnie piosenek. Uważam, że nasze kompozycje znajdą słuchaczy pod każdą długością i szerokością geograficzną.
- Nagrywając nową płytę współpracowaliście ze znanym producentem Vancem Powellem (Kings Of Leon, The White Stripes). Jaki był jego odbiór Waszej muzyki?
M: Jego odbiór był bardzo pozytywny. Fajne było to, że dzień przed rozpoczęciem sesji nagraniowej, Vance przyszedł na nasz koncert w Trójmieście. Potem przez cały pobyt w studio nagraniowym powtarzał nam, że chce, abyśmy wygenerowali dokładnie taką samą energię, jaką wygenerowaliśmy na tym koncercie. Nie ma też wątpliwości, że bez jego pomocy, po prostu byśmy sobie nie poradzili. Vance wielokrotnie mówił nam, że traktuje ten projekt bardzo artystycznie. Sam fakt, że zdecydował się na przyjazd do Polski był dla nas ogromnym zaskoczeniem. Potem tak się wkręcił we współpracę z nami, że przebukował sobie bilet lotniczy, by zostać kilka dni dłużej i zarejestrować partie wokalne (śmiech). Jego ogromną zasługą jest też to, że jeszcze nigdy tak dobrze nie graliśmy w studiu nagraniowym, a ja jeszcze nigdy tak dobrze nie śpiewałem.
- Które utwory na „Waterfall” powodują u Ciebie szybsze bicie serca?
M: Nie mogę nie zacząć od „Waterfall”. Jest to piosenka od której wszystko się zaczęło. Z kolei od strony werbalnej uwielbiam drugi singel z tego albumu czyli „The First Cut”. Bardzo podoba mi się napięcie w piosence „Desire”, w refrenie kompozycji „I Want It All”. Lubię też to, że na tej płycie jest sporo smaczków produkcyjnych. Mam nadzieję, że wiele osób pamięta, że mamy na koncie współpracę z Marcinem Borsem i bogate aranżacyjnie płyty takie jak chociażby „Depresyjne Piosenki O Niczym”. Cieszę się, że echa tej produkcji znalazły się także na „Waterfall”, na przykład w piosence „Lean On Me”. Bardzo lubię tą piosenkę i udowadnia ona, że mamy dobre pojęcie na temat aranżowania utworów i produkcji. I jeszcze wymienię zamykającą płytę kompozycję „Muddy Water”, która jest takim fajnym tąpnięciem na sam koniec.
- Czy przy kolejnej płycie wrócicie do starej nazwy czy też zostaniecie już przy nazwie OCN?
M: Myślę, że ta nazwa już zostanie. Po pierwsze jesteśmy teraz trio, po drugie: OCN to tak naprawdę nie jest nową nazwą tylko skrótem. Nie ukrywam także, że z nazwą Ocean nie mieliśmy szans na funkcjonowanie za granicą. Pamiętam, że będąc w Nashville spotkałem się menadżerką grupy Red Fang, która uradowana poinformowała mnie, że Ocean ruszy na wspólną trasę po Europie z Red Fang. Na co ja musiałem jej wyjaśnić, że niestety jest kilka zespołów o nazwie Ocean i nie my jesteśmy tym Oceanem (śmiech). Na marginesie: żałowałem bardzo, bo jestem fanem Red Fang. W każdym razie ten przykład pokazuje, że coś musieliśmy zrobić z tą nazwą, bo problem było nawet rozsyłanie ofert koncertowych. Nie wiadomo było, o który Ocean chodzi.