MM: Tę płytę zapowiadałeś już od lat. Myślę, że nie tylko Twoi słuchacze czekali na ten album, ale także Twoi bliscy, zwłaszcza że widzieli jak dużo czasu jej poświęciłeś?
MŁ: Trochę czasu upłynęło, ale oczywiście trzeba pamiętać o tym, że przez te pięć lat nie siedziałem każdego dnia w studiu, pracując nad detalami płyty. Na początku zrobiłem dwie długie sesje studyjne. To był pakiet pomysłów, które nagrywałem sobie wcześniej. Podczas tych pierwszych sesji, w studiu Serakos pracowałem codziennie i bardzo intensywnie. Oczywiście na dłuższą metę takie działanie nie miałoby sensu, bo brakuje w nim oddechu i przestrzeni na różne przemyślenia i osłuchanie się z materiałem. Zrobiłem długą przerwę, a kolejne sesje już inaczej rozłożyłem. Nigdzie mi się przecież nie spieszyło (śmiech). Po drodze nagraliśmy płytę z Riverside, po czym pojechaliśmy na trasę i to dość długą.
MM: To początkowe tempo pracy w studiu sam sobie narzuciłeś, czy takie macie np. w Riverside?
MŁ: Z tym różnie bywa. W tym przypadku akurat sam sobie takie narzuciłem, ponieważ chciałem jak najwięcej zrobić. Miałem dużo z pomysłów, z których wybrałem część, które najbardziej pasowały pod kątem klimatu, a inne partie powstały już w studiu, które łączyłyby się z tymi wcześniejszymi.
MM: Które utwory są najstarsze?
MŁ: „Shattered Memories”, „Shelter” oraz „Where Do We Run”.
MM: Pytam, bo znalazłem punkt zaczepienia z twórczością Riverside – partia fortepianu „Unspoken” kojarzy się nieco z „We Got Used To Us”.
MŁ: Może kojarzy się, ponieważ w obu przypadkach jest pogłos na brzmieniu pianina. Lubię ten zabieg, podobnie zrobiłem też w „Shelter”. Natomiast „Unspoken” ma ciekawą historię, bo początkowo myślałem, żeby było to bolero. Chciałem, by narastało w nim pianino, a potem po kolei dochodziły kolejne instrumenty. Doszedłem jednak do wniosku, że w tej części płyty przydałaby się piosenka. Tak, by utwory liryczne nie znajdowały się wyłącznie w pierwszej części płyty, ale by była pewna równowaga. I dlatego „Unspoken” ma taką budowę, bo przygotowałem do niego nawet linię melodyczną. Uznałem jednak, że sam tytuł utworu będzie wystarczająco mówił o jego formie. Tak więc kompozycja jest przygotowana pod wokal, który jest niewypowiedziany. Słyszymy tam tylko myśli, które wypowiada główny bohater. I tu mała ciekawostka, bo chciałem również jakoś zarejestrować swój głos, tak by po latach patrząc wstecz, móc siebie usłyszeć, niekoniecznie w roli wokalisty. Ten sposób był doskonałym pomysłem.
MM: A czy „Flying Blind” i “Shattered Memories”, w których zaśpiewał Mick Moss w odgórnym zamierzeniu miały być na płycie obok siebie?
MŁ: Nie miałem takiego zamierzenia na początku. Robiłem różne roszady z ułożeniem tych utworów na płycie. Okazało się jednak, że w tym zestawieniu ta muzyka płynie najlepiej. Zresztą Robert Srzednicki (współproducent płyty - przyp. MM) zwrócił uwagę, że piosenki przerzuciłem na pierwszą stronę płyty, a instrumentalne utwory na drugą. Powiedział, że raczej się z czymś takim się nie spotkał i że w sumie to ciekawe rozwiązanie. Lubię takie niekonwencjonalne ruchy. Ta płyta to też pole dla mnie, by móc sprawdzić się na różnych płaszczyznach: jako producent, jako główny twórca, aranżer, czy nawet twórca tekstów, bo takie próby też podejmowałem. Ostatecznie jednak powierzyłem ich napisanie mojej żonie – Paulinie.
MM: Skoro o tym wspominasz, to wydaje mi się, że wszystkie trzy teksty opowiadają tę samą historię.
MŁ: Odbyliśmy z Pauliną wiele rozmów na temat formy i tego, co te teksty powinny zawierać. Zwerbalizowała moje myśli idealnie. Dodała dużo świetnych rzeczy od siebie. Popchnęła to w odpowiednią stronę, zwłaszcza, że to nie są dosłowne teksty, tylko jest w nich głębia i wielowarstwowość. Poza tym teksty bardzo spodobały się Mickowi oraz Beli Komoszyńskiej, którzy wspaniale je zaśpiewali.
MM: Kulminacją płyty zdaję się być „In Limbo”, w którym - jak w soczewce - skupia się właściwie wszystko to, co słychać na tej płycie, prócz wokali. Te 11 minut instrumentalnej muzyki jest chyba najważniejszym muzycznym odcieniem Michała Łapaja na tej płycie.
MŁ: Jest bardzo duszny i w moim odczuciu najmroczniejszy na krążku. Stąd tytuł „In Limbo”. Hipnotyczny rytm i najprostszy bas. To jeden z tych utworów, który powstał w studio, a jego klimat zbudowany jest z eksperymentów brzmieniowych. Zaczął się od tego szumu, który słychać na początku. Połączenie syntezy FM z efektami gitarowymi. Ten szum tak mi się spodobał, że początkowo miał prawie 5 minut. Wiadomo, że to zdecydowanie za długo, choć skracanie go nie było dla mnie łatwe, bo tam każdy detal w tym szumie był dla mnie bardzo istotny (śmiech). Był piękną muzyką i harmonią. „In Limbo” to mrok, brud i pył, a tytuł ma też pewne skojarzenie z czarno-białą grą komputerową „Limbo”. Bardzo klimatyczną grą z resztą.
MM: Zwieńczenie płyty to „From Within” – ciepłe, rozpływające się. Zupełne przeciwieństwo otwierającego „Pieces”.
MŁ: Tak, chciałem, żeby wejście w tę płytę było szorstkie. Ja to widziałem w ten sposób, że to takie życie w nieświadomości, gdy jest ładna, pozytywna melodia, wsparta durowymi akordami, a w rzeczywistości, gdzieś w tle oparte to wszystko na kujących dźwiękach. Jak w niektórych, niezdrowych relacjach. Od „Flying Blind” zaczyna się taka ‘pobudka’. Bohater otwiera oczy i widzi pył, gęstwinę i ciemność. Znajome rysy postaci, ale przestaje ją rozpoznawać, stąd te słowa „Are You There”. „From Within” to pogodzenie się z losem i spokojne odejście.
MM: Zagrałeś już jeden koncert na festiwalu Hevelianum w Gdańsku, a czy będzie więcej?
MŁ: Przyznam, że było to ciekawe doświadczenie. Zobaczymy, na razie jeszcze o tym nie myślałem. Tego koncertu na początku też nie chciałem grać. Zostałem namówiony przez organizatorów, zwłaszcza, że Mick i Artur byli na tym samym festiwalu. Pomyślałem, że to może jedyna taka okazja i spróbowałem. Z Belą, Mickiem i Arturem nie jesteśmy na co dzień zespołem, więc zebrać tyle osób w jedno miejsce nie byłoby łatwe. Jednak nie mówię „nie”. Może i do takiego koncertu kiedyś dojdzie – zobaczymy.
MM: Dziękuję za rozmowę.
Foto: Grzegorz Szklarek