Ruina Bar

Zosia Wieczorek / Piotr JakubowskiJagoda Dobrzyńska
18 lutego ukaże się debiutancki album warszawskiej grupy Ruina Bar zatytułowany "Tango Na Tłuczone Talerze". Ruina Bar gra "alternatywnego soft rocka z domieszką wszystkiego, co się da". Z okazji tej premiery Jagoda Dobrzyńska porozmawiała z gitarzystą/klawiszowcem Piotrem Jakubowskim i wokalistką Zofią Wieczorek.

-Skąd pomysł na nazwanie Waszego zespołu jako "Ruina Bar"?

Piotr: Geneza nazwy jest dość „insiderska” – to hołd i upamiętnienie mojej przecudnej kotki imieniem Rui, którą musiałem przeprowadzić do drugiego z siedmiu żyć mniej więcej w czasie, kiedy rodził się pomysł powrotu do grania. Ale nie trzeba znać tej historii, żeby wyczuć pewną tajemniczość, poetyckość tkwiącą w tej nazwie. Czasami zresztą to ogrywamy, nawiązując do barmańskiej metaforyki i odwołując do różnorodności muzyki, którą tworzymy: Ruina Bar proponuje słuchaczom szeroką gamę drinków, dostosowanych do ich gustów i potrzeby chwili. Czasem coś mocniejszego, czasem bardziej wytrawnego; czasem klasycznie, czasem ekstrawagancko. Ważne, żeby „dawało kopa” i pozwalało na chwilę zapomnieć o znojach dnia powszedniego i ogólnej posępności za oknem.

- Kim jesteście? Dacie radę opisać siebie i zespół w kilku zdaniach?

Zosia: Jesteśmy zespołem z Warszawy z dość niedługim stażem, bo nasza muzyczna przygoda rozpoczęła się jakoś na przełomie maja i czerwca 2020 roku. Połączyła nas potrzeba tworzenia i artystycznej ekspresji. Prywatnie jesteśmy czwórką ludzi o odmiennych charakterach i podejściu do życia, ale mam wrażenie, że może właśnie dzięki temu potrafimy się uzupełniać i na scenie stanowić zgraną całość. Chcemy być w stu procentach szczerzy i autentyczni w tym, co robimy. Odsłaniamy przed słuchaczami nasze emocje i mamy nadzieję, że „ruinowa” twórczość również i w nich je wyzwoli, bo komunikujemy się nie tylko za pomocą słów i dźwięków, ale też wrażliwości i energii.

- Gracie alternatywnego soft rocka. Dlaczego wybraliście akurat taki gatunek muzyczny? Chociaż, nie mieścicie się, w sumie, w gatunkowych szufladach...

Zosia: Nie wybraliśmy. (śmiech) Nigdy nie zakładaliśmy, że będziemy grać jakiś określony rodzaj muzyki. Nasze utwory odzwierciedlają to, co nam w duszy gra, i właśnie dlatego można odnaleźć u nas całe spektrum konwencji stylistycznych. Mam nadzieję, że w związku z tym nie można się z nami nudzić. Cenimy sobie możliwość eksperymentowania i poszukiwania nowych barw, poetyk, środków ekspresji, dzięki czemu stale się muzycznie rozwijamy. Chyba najgorsze, co artysta może zrobić swojej kreatywności, to ograniczać ją do z góry narzuconych kryteriów.

Piotr: Zorientowaliśmy się w pewnym momencie, że żeby móc funkcjonować na rynku muzycznym, musisz przestrzegasz „prawa gatunku”. To znaczy, na każdym kroku jesteś zmuszany do deklaracji, że grasz jakiś konkretny gatunek, i najlepiej jeszcze żebyś nawiązywał do paru innych, lepiej znanych kapel. Wypełniając formularze aplikacyjne, wrzucając kawałki na wszelkiego rodzaju platformy streamingowe, nie możesz ominąć pytania o gatunek. Jestem w stanie to zrozumieć. Myślenie w kategoriach gatunkowych jest, coraz bardziej karkołomną i rozpaczliwą, próbą zachowania orientacji i porządku w całym tym bogactwie i różnorodności produkcji muzycznych, z którymi się spotykamy. Formuła, którą stosujemy wobec naszej muzyki: „alternatywny soft rock z domieszką wszystkiego, co się da”, to pewnego rodzaju manifest – deklaracja, że nie zamierzamy wpasowywać się w, coraz bardziej skądinąd rozmyte, kryteria podziałów gatunkowych. Albo inaczej: że kryteria te nie stanowią żadnego istotnego czynnika w procesie tworzenia naszych utworów i pracowania nad nimi. „They play their own music” – tak nas swego czasu zapowiedziała prowadząca jeden z festiwali, na których wystąpiliśmy. To chyba najbliższe prawdy określenie naszej „przynależności gatunkowej”. Ewentualnie: „grają ładne i smutne piosenki”.

- Uważacie, że teksty to coś więcej niż dołożenie słów do melodii. Proszę, rozwińcie tę myśl.

Piotr: Nasze teksty przejawiają pewne nieśmiałe ambicje literackie. Coraz częściej odnoszę niepokojące wrażenie, że wieloma współczesnymi autorkami i autorami tekstów kieruje niewiele więcej niż przymus wypełnienia jakąkolwiek treścią linii melodycznej, bo przecież „piosenka musi posiadać tekst”, jak to śpiewała Kasia Nosowska. Żeby tylko podziały rytmiczne się względnie zgadzały, no i niech się trochę rymuje też, choćby i to miały być rytmy typu się/cię, nie/źle itd. Wszystko to, czego oczekujemy od literatury – żeby otwierała nas na nowe doświadczenia, nazywała to, co ledwie przeczuwalne, zadawała niełatwe pytania, pozwalała lepiej zrozumieć siebie i świat – staje się rzeczą drugorzędną, a nawet zbędną. Że nie wspomnę tu o kwestiach czysto warsztatowych, jak wszechobecna transakcentacja. Obecnie tekstom piosenek bliżej jest raczej do sztuki użytkowej – służą do tego, żeby je odśpiewać. Wszystko, co wykraczałoby ponad tę funkcję, można sobie spokojnie odpuścić, publika i tak „łyknie”. Być może to zbytnie uogólnienie, nadal są przecież tacy artyści, którzy pozytywnie wyróżniają się na tym tle, nie zmienia to jednak faktu, że z komercyjnych rozgłośni radiowych nieustannie sączą się na nas hektolitry grafomanii i werbalnej popeliny.

Zosia: Jak najbardziej zgadzam się z Piotrkiem. Niestety coraz rzadziej słyszymy teksty, z którymi mamy możliwość się jakoś utożsamić jako odbiorcy, uznać je „za swoje”. Ja zawsze wsłuchuję się w słowa piosenek. Są dla mnie niezwykle ważne. Piotrek pisze przepiękne teksty. Często są bardzo uczuciowe, dzięki czemu, pracując nad interpretacją, mogę zastanowić się, co dany fragment dla mnie znaczy i jakie niesie za sobą emocje. Uwielbiam te momenty, kiedy łączymy piosenkę w całość, bo wtedy mogę usłyszeć, jak melodia podbija sens i uczucia zawarte w tekście.


- Macie już kilka singli. Czy możecie o nich trochę opowiedzieć?

Piotr: Jako pierwszy światło dzienne ujrzał utwór „The Furlough Song”. To bardzo delikatna, przejmująca ballada nagrana przy dość oszczędnym instrumentarium: tylko klawisz, bas, podkład beatowy i parę sampli, w tym cytat z „Full Metal Jackett” Stanleya Kubricka. Na tym tle można było bardziej wyeksponować subtelny, czuły wokal Zosi, podbijany w zwrotkach moimi wstawkami. „Furlough” to swoista piosenka „antyżołnierska”. Nie tyle pacyfistyczna w swym wydźwięku – bo wojna jest tu rozumiana szerzej: jako trudy i boje, które każdego dnia toczymy – ile doceniająca wartość spokoju, oddechu, bezpiecznego schronienia, drugiej osoby, wszystkiego tego, co pozwala nam zregenerować siły, odzyskać nadwątloną wiarę i coraz trudniej uchwytny sens. Klip do tego utworu to mój debiut jako montażysty. Wykorzystałem archiwalne nagrania z pierwszej połowy XX wieku – sceny z życia miejskiego, fragmenty dokumentów pokazujących pracę w fabryce, ale też historyczne filmy przyrodnicze i kroniki wojskowe – i ułożyłem je w poetycki, intensywnie oddziałujący emocjonalnie obraz w kontrapunkcie do muzyki.

Zosia: Potem przyszła pora na „Fire”, czyli „nadchodzę spalić twoje miasto”. To piosenka, której bohaterką jest Pani Zemście. Opowiada o zranionej kobiecie, której miłość została zdeptana, a obraz człowieka, którego uważała za swoją bratnią duszę, nagle się rozpłynął. Wiesz, to jest jedna z tych sytuacji, kiedy na jakiś czas rozpada się całe twoje życie, bo nie sądziłaś/eś, że ukochana osoba może cię tak dotkliwie z premedytacją zranić. Jednak bohaterka utworu to silna babka i zamiast rozpaczać - chociaż ten etap pewnie też ma za sobą - chce się zemścić. Chce, żeby wybranek jej serca poczuł ból, który niegdyś przeszywał każdą cząstkę jej ciała. Właśnie dlatego dziewczyna postanawia „spalić jego miasto”, czyli miejsce, które zna, w którym czuje się bezpiecznie. To zapowiedź odebrania mu jego schronienia, podobnie jak on zrobił to wcześniej jej. Do piosenki powstał też teledysk, który jest nieco ironiczny. Pomysł na taki klip pojawił się, kiedy kupiłam sobie różową perukę i okazało się, że nie za bardzo mam co z nią zrobić. Wtedy Piotrek wymyślił postać Pani Zemsty, a sam wcielił się w typowego polskiego figo-fago rodem z filmów gangsterskich z lat 90. Dzięki tej konwencji udało nam się ująć temat „z przymrużeniem oka” i sprawić, że sam utwór stał się lżejszy, nie tak radykalny w swym wydźwięku. Podczas realizacji nagrania okazało się, że to jednak nie jest taka prosta sprawa, bo robiliśmy to na jednym ujęciu, tzw. mastershocie. Po nakręceniu dwóch, trzech dubli przekonaliśmy się, jak wiele rzeczy może pójść nie tak. Zaczynając od tego, że Piotrek miał nie lada wyzwanie, stojąc ponad cztery minuty w sporym rozkroku - żeby zniwelować różnicę wzrostu między nami - z plastikowym dynamitem w zębach, skończywszy na tym, że zapaliczka, którą trzymam w rękach, dość szybko się nagrzewała. Koniec końców jednak udało nam się nakręcić całkiem wybuchowy teledysk.

Piotr: Na miesiąc przed premierą płyty wypuściliśmy jeszcze „Niemieckiego majstra”. Piosenka posiada dość nieprawomyślną strukturę jak na utwory rockowe, próżno tam szukać jakichś zwrotek, mostków czy refrenów, zamiast tego składa się po prostu z trzech części, całkiem zresztą od siebie różnych, a mimo to tworzących spójną całość. Tytuł nawiązuje do Fugi śmierci Paula Celana i jego słynnej frazy „śmierć jest mistrzem z Niemiec” („der Todt ist ein Maister aus Deutschland”), a sam tekst traktuje o odwadze i niezłomności w obliczu naszego nieuchronnego końca bytowania na tym padole uciech i łez. To zadziwiające, że to najbardziej powszechne, uniwersalne doświadczenie ludzkie potrafi wzbudzać tak wielką grozę. W tym aspekcie piosenka ma pewne ambicje terapeutyczne. Chciałbym umieć, gdy „powrotny bilet dostanę”, dzielnie przyjąć wyzwanie. Dzięki inicjatywie i wsparciu Piotra Tworka – aktora z warszawskiego Teatru Lalka i ojca Sylwii, która grała u nas na klawiszach – do piosenki powstał teledysk. Piotr napisał scenariusz i wziął na siebie ciężar reżyserowania, a w rolę członków zespołu wcieliły się... marionetki wykonane przez Artura Endlera. Obaj panowie, a także aktorzy, którzy podjęli się animacji lalek, czyli... nas, wykonali naprawdę mistrzowską robotę. Obraz jest trochę baśniowy, trochę mroczny, trochę creepy, a przy tym wszystkim niepozbawiony humoru. Wbija w fotel generalnie.

- Doczekaliśmy się premiery Waszej debiutanckiej płyty - "Tango na Tłuczone Talerze". O czym jest ten album?

Zosia: Cóż nie będziemy ukrywać, że jesteśmy dość monotematyczni, bo w większości nasze piosenki traktują o miłości i śmierci. (śmiech) Jednak jeśli spojrzeć na ten album jako całość, to odnajdziemy tam całą gamę emocji, które towarzyszą nam na co dzień. W skrócie powiedziałabym, że ta płyta jest o każdym z nas, o naszych uczuciach, namiętnościach, wątpliwościach i momentach słabości, z których podnosimy się silniejsi. Mam nadzieję, że naszym słuchaczom uda się odnaleźć tam cząstkę siebie.

- A dlaczego Wasz krążek nazwaliście tak bardzo intrygująco?

Piotr: Uznaliśmy, że taki właśnie tytuł ma największą szansę zadziałać niczym wabik, przyciągnąć uwagę potencjalnych odbiorców i zachęcić ich do zapoznania się z tym, co mamy do zaproponowania. Alternatywą było „Nadchodzę spalić twoje miasto”, ale obawialiśmy się, że część osób nazbyt dosłownie odbierze groźbę zawartą w tych słowach, zwłaszcza że Zośka jest niezwykle przekonująca, gdy je śpiewa. Podobną funkcję – przykucia uwagi, zaintrygowania – pełni szata graficzna płyty, którą tworzą przecudnej urody zdjęcia autorstwa Kasi Adamowicz. Staraliśmy się dopracować całość w najmniejszym detalu, zarówno w warstwie dźwiękowej, jak i wizualnej, żeby zaoferować odbiorcom najwyższej jakości produkt. Jeśli nie chcesz przepaść w ogromie produkcji muzycznych, które każdego dnia walczą o naszą uwagę na mediach społecznościowych i półkach salonów muzycznych, musisz się jakoś wyróżnić. A że nie planowaliśmy żadnych skandali czy ekscesów, które napędziłyby „hype” wokół Ruiny, to pozostały nam chwytliwe frazy i jakość.

- Mimo pandemii to zdążyliście zagrać kilkanaście koncertów. Czy w planach macie jeszcze więcej występów?

Zosia: Jak najbardziej! Właśnie mamy za sobą dwa koncerty w ramach wydarzeń zorganizowanych na okoliczność Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Mamy wstępnie zaplanowanych kilka występów w najbliższych miesiącach, a na horyzoncie zaczynają pojawiać się też letnie festiwale muzyczne. Uwielbiamy być na scenie, dlatego mam nadzieję, że będzie nam dane grać jak najwięcej.

- Dziękuję za rozmowę, powodzenia!

Foto: Mateusz Kalinowski

Polityka prywatnościWebsite by p3a