Podstawę tej płyty stanowiły Twoje rozmowy z producentem, Dave’em Cobbem na temat innego producenta - Glyna Johnsa. Czemu jego osoba jest dla Ciebie tak ważna?
Slash: Dave jest wielkim fanem produkcji Glyna Johnsa. On przecież wyprodukował tyle ikonicznych płyt: od The Who, przez The Rolling Stones po Led Zeppelin. Sam również podziwiam jego produkcje, bo były przełomowe. Kiedy więc Dave wspomniał o Glynie, wiedziałem, że to idealny kierunek dla nas na „4”.
Utwory zawarte na płycie "4" mają klimat jam session. Jak je rejestrowaliście?
Slash: Świetnie nam się je nagrywało, ponieważ rejestrowaliśmy je na żywo. Mieliśmy opracowane aranże, więc w studiu mogliśmy się nimi pobawić właśnie na zasadzie jam session. I to dało taki efekt – wszyscy graliśmy w jednym pomieszczeniu.
Obecnie to technologia zdominowała pracę studyjną. Czy zdarzyło Ci się popełnić błąd i nagrać piosenkę na którąkolwiek z płyt, która za każdym razem Cię denerwuje podczas słuchania?
Slash: Chyba nie. Zazwyczaj podczas nagrywania słyszysz to, co rejestrujesz. Jeśli coś ci się nie podoba, możesz to poprawić na etapie nagrywania. Raczej mam inne doświadczenia – planuje na przykład dodać coś do utworu, a potem o tym zapominam (śmiech). Gdy słucham wydanej płyty, myślę sobie: O, miałem tu zrobić to i to, a zapomniałem (śmiech). I takie sytuacje się zdarzają, ale nigdy nie są na tyle duże, by zaburzały całe piosenki.
„4” wydaje się nieco surowy i trochę bardziej punkowy, niż wasze poprzednie dokonania. Czy było to zamierzone, czy po prostu tak wyszło nagrane „na żywo”?
Slash: To wszystko wychodzi naturalnie. Kiedy tyle osób gra razem w jednym pomieszczeniu, to wychodzą rzeczy zarówno spokojniejsze, jak i mocniejsze. Wszystko polega na łapaniu wspólnej energii i zapisywaniu jej – w naszym przypadku – na taśmie.
Czy chemia między tobą, a Mylesem zmieniła się na przestrzeni lat? Czy dojrzeliście na tyle, by lepiej rozumieć się pod względem artystycznym? Bo nowy album wydaje się być jeszcze bardziej jednorodny, niż poprzednie.
Slash: Tak, myślę, że chemia, jaka jest między nami, ewoluuje. Nie wiem, jakie konkretnie postępy poczyniliśmy, ponieważ gramy już ze sobą tak długo, że zdążyliśmy się już naprawdę dobrze poznać. Wiemy, co lubimy i co działa nas nawzajem. Teraz rzeczy między nami dzieją się po prostu znacznie bardziej naturalnie.
Od dwóch lat na świecie panuje pandemia Covid-19. Czy dowiedziałeś czegoś o sobie podczas tego długiego okresu w domu, który pozbawiony był wyjazdów trasę koncertową?
Slash: Myślę, że najważniejszą rzeczą, jakiej się nauczyłem podczas tego całego siedzenia w domu, jest cierpliwość. To cecha, której zawsze mi brakowało. Sytuacja pandemiczna zmusiła mnie do tego, by ją w sobie wyrobić. Myślę, że się udało (śmiech). Skupiłem się na graniu i pisaniu muzyki dla siebie i dla Guns N’ Roses, co pozwoliło mi przetrwać ten okres izolacji.
Covid dopadł was zdaje się podczas pracy w studiu?
Slash: Tak, Myles złapał to gówno podczas sesji w studio. Zadzwonił, będąc w studio, co trochę mnie zdziwiło, bo przecież cały czas tam byliśmy i powiedział, że wyszedł mu pozytywny test na obecność koronawirusa. Zachodziłem w głowę, jak to możliwe, skoro wszyscy w studiu na wejściu robili testy i każdy miał wynik negatywny... Na szczęście do tego czasu zarejestrowaliśmy cały materiał na płytę. Zostały nam jedynie pojedyncze dogrywki, chórki oraz zmiksowanie całości. Myles udał się na kwarantannę, Brent Fitz i Todd Kerns również. Razem Davem Cobbem jako jedyni zdrowi w tym całym towarzystwie, zajęliśmy się dogrywkami. Po tym okazało się, że i ja mam pozytywny wynik testu, więc musiałem poddać się kwarantannie. Myles i Todd zaczęli czuć się lepiej, więc mogli dograć chórki. Zarejestrowali je w domku gościnnym, w którym zatrzymaliśmy się na czas nagrywania płyty (śmiech). Następnie Brent dograł perkusjonalia. A gdy wszyscy wydobrzeliśmy, zabraliśmy się za miksy. Tak więc nie obyło się bez przygód. Co więcej – miksowaliśmy płytę manualnie. Pierwszy raz od dawna byłem w sytuacji, gdy wszystkie ścieżki były na jednym stole mikserskim API. Odpalaliśmy taśmę i musieliśmy odpowiednio ruszać faderami. Nie pracowałem w ten sposób od lat 80. To doświadczenie też nas zintegrowało.
Zaczęliśmy od Dave’a Cobba. Jak wam się razem pracowało w Nashville w RCA Studio A?
Slash: Nie słyszałem o Davie wcześniej. Zasugerowano mi jego osobę do produkcji naszej płyty. Spojrzałem na jego dorobek i okazało się, że dotąd nagrywał głównie muzykę country, ale taką w pierwotnym i szorstkim wydaniu. Od dawna takiej nie słyszałem. Muzyka country przeszła wielką zmianę i zwłaszcza w Stanach stała się wręcz popem. Poza tym Dave pracował przy wszystkich płytach Rival Sons, co również nie jest bez znaczenia. Zadzwoniłem do niego, po drodze pojawił się temat Glyna Johnsa, a przede wszystkim przedstawił mi pomysł nagrywania nas na żywo. Przyznaję, że to mnie przekonało, bo dotąd żaden producent nie zaproponował mi takiego rozwiązania. Wspomniane studio też jest legendarne –nagrywali tam wszyscy najwięksi muzycy country: od Waylona Jennings przez Johnny’ego Casha po Dolly Parton. Ten duch kreatywności czuć także poprzez zdjęcia z sesji które się tam odbywały, a które zajmują większość ścian w tym studiu. Rozstawiliśmy się i zaczęliśmy jammować, a Dave był jak piąty Beatles - grał na tamburynie i pomagał nam. Miał sporo entuzjazmu i świetnie pomysły.
Skoro mowa o pomysłach, czy przyszedł ci kiedyś do głowy jakiś pomysł na muzykę podczas oglądania horroru?
Slash: Oczywiście. To zresztą było powodem mojego zaangażowania się w produkcję filmów tego typu. Aspekt muzyczny jest w tym równie ważny. Ostatni utwór na płycie „Fall Back To Earth” zainspirowała właśnie muzyka filmowa.
Zmieniając temat: Kiedy jesteś w sklepie muzycznym i próbujesz nową gitarę, to czy masz swoją ulubioną melodię, którą grasz?
Slash: Nie cierpię chodzić do sklepów muzycznych. Pracowałem zresztą kiedyś w takim sklepie i ludzie, którzy przychodzili i próbowali gitary, cały czas grali „Stairway To Heaven”. W pewnym momencie miałem tego tak dość, że zacząłem ich wyrzucać (śmiech). A nowy sprzęt zazwyczaj próbuję w samotności. I zwykle gram jakiś bieżący pomysł na piosenkę, żeby sprawdzić brzmienie. Mam jednak zasadę, że nie gram cudzych rzeczy (śmiech).
W utworze „Spirit Love” użyłeś sitaru. Jak poznałeś jego brzmienie? Poprzez muzykę The Beatles?
Slash: Nabyłem elektryczny sitar jeszcze w latach 90. i nigdy go nie używałem, ponieważ jego brzmienie wydało mi się banalne. Nigdy nie chciałem powielać czyjegoś soundu. Kiedy pisałem „Spirit Love”, zrobiłem intro na gitarze i było w porządku. Kiedy jednak pakowaliśmy się do Nashville, uznałem, że ciekawiej zabrzmiałoby to właśnie na sitarze. Zabrałem go więc ze sobą i w studiu najpierw zagrałem to na gitarze, a potem podpiąłem sitar do Marshalla i zagrałem jeszcze raz. Wyszło świetnie i uważam, że w ogóle nie przypomina The Beatles, czy Raviego Shankara.
Zmiana sposobu nagrywania, sprawianie, że wszystko jest prawie jak na żywo, pozostawianie błędów, prawdziwych i niedoskonałych piosenek - czy podczas pandemii można to nazwać swego rodzaju namiastką koncertów, których nie można było zagrać?
Slash: To bardzo interesujące podejście, nie myślałem o tym w ten sposób. Tak, to jak najbardziej może być namiastka do grania koncertów.
Kiedy zaczynałeś z Mylesem Kennedy, czy myślałeś, że dojdziesz do „4” i że będziecie to robić tak długo?
Slash: Jestem jednym z tych ludzi, którzy żyją chwilą, nie za bardzo roztrząsają przeszłość i nie myślą zbyt dużo o przyszłości. Kiedy zacząłem grać Mylesem, to była konkretna płyta i konkretna trasa. Podczas jej trwania, zaczęliśmy pisać muzykę, która ukazała się na „Apocalytic Love”. Potem wszystko toczyło się niczym kula śniegowa. Dotarliśmy do tego miejsca – gramy razem od 12 lat, a to jest nasza czwarta płyta. To dla mnie szok, że tyle to trwa. Nie sądziłem, że tak długo będziemy razem grali.
Zapisał: Maciej Majewski
Foto: Ross Halfin