- Wasz nowy album „The One Inside” najpierw ukazał się we wrześniu w Kanadzie, a dopiero teraz w Polsce. Dość niecodzienny to zabieg. Przełożył się na pozytywne opinie na temat tej płyty?
- Był to zabieg czysto marketingowy. W Polsce najwięcej płyt ukazuje się w październiku bądź listopadzie, natomiast w Kanadzie we wrześniu. Mamy doskonałe opinie zza Oceanu, bo okazuje się, że utwór „Bondage Of Love”, który jest drugim singlem promującym to wydawnictwo, doskonale sobie radzi w kanadyjskich rozgłośniach. Co prawda nie umieściliśmy go na żadnej liście przebojów, bo na to było za wcześnie, ale na pewno jest grany. Dostajemy na tyle pozytywne opinie, że być może zagramy z dość znanym zespołem. Wkrótce się to okaże.
- Wasze związki z Kanadą zaczęły się na początku ubiegłego roku, gdy nagraliście w Vancouver mini-album „In The Eye”. Czemu aż tam pojechaliście?
- Nasz romans z Kanadą wynikł dość przypadkowo. Nasz gitarzysta Wojtek Balczun podczas pobytu w Kanadzie poznał uznanego muzyka Marka La France, który miał na koncie współpracę między innymi z Alice Cooperem i The Cult. Wojtek puszczał koledze nasze demówki. Spodobały mu się i powiedział Wojtkowi, że ma znajomego, któremu chce je zaprezentować. Był nim właśnie Marc La France. Bardzo mu się spodobały nasze nagrania i zaprosił nas do Vancouver na nagranie ep-ki. Po jej powstaniu i wydaniu nasza współpraca miała się skończyć. Jednak tak się spodobała naszym kanadyjskim kolegom, że zaprosili nas na nagranie pełnego albumu.
- Czy są różnice między pracą w studiach nagraniowych w Kanadzie i w Polsce?
- Jak najbardziej są. Podstawowa różnica jest taka, że tam nikt nie ingeruje w pracę artysty. Gdziekolwiek nagrywałem w Polsce, to zawsze były uwagi od realizatorów, którzy mówili, że coś można zrobić inaczej. Tam natomiast to artysta coś proponuje i wszystko od A do Z musi być jego. Tamtejsi realizatorzy nie ingerują w muzykę. Sprzęt w polskich studiach nagraniowych nie odbiega poziomem od tamtejszych standardów, natomiast różnicę tworzy kwestia mentalna.
- Nagrywając „The One Inside” na pewno mieliście świadomość, że będzie to Wasza wizytówka na cały świat. Czy w związku z tym, do nagrania tej płyty przyłożyliście się wyjątkowo starannie?
- Myślę, że nie. Nagrywaliśmy ten album jak każdą naszą płytę z maksymalną dawką wysiłku i koncentracji. Pomysł na „The One Inside” mieliśmy dwa miesiące przed nagraniem płyty. W trakcie sesji mieliśmy nowe pomysły, więc zmienialiśmy to i owo, gdyż na nagrania mieliśmy zaledwie dwa tygodnie. Inne zespoły mają miesiąc-dwa, a my przez zmiany w składzie tego czasu mieliśmy bardzo mało. To, co znalazło się na płycie miało tak brzmieć. Gdybyśmy nagrywali ten album w Polsce, pewnie płyta brzmiałaby inaczej od strony produkcyjnej - ze względu na to, co powiedziałem o kanadyjskich studiach nagraniowych.
- Jakie czynniki mogą według Ciebie zadecydować o tym, że Chemia ma duże szanse na odniesienie sukcesu za granicą? Płyta jest świetna, lecz z całym szacunkiem dla Waszej twórczości, ale zespołów grających jak Wy jest za Atlantykiem mnóstwo…
- Przede wszystkim dzięki temu, co przynosi sukces w każdej branży czyli determinacji. Jesteśmy na tyle zdeterminowani, aby dotrzeć do jak największej ilości ludzi. Czy to w Kanadzie, czy w USA czy w Chinach. Państwo, czy kontynent - to nie ma dla nas znaczenia. Chcemy grać dla jak największej publiczności i dlatego staramy się o sponsorów, dlatego wykorzystujemy naszą wiedzę zawodową i spryt. Nie uważam, że już jesteśmy znaczącym zespołem, który chce zrobić karierę na świecie. My dopiero chcemy być takim zespołem. I uważam, że w Polsce jest więcej zespołów, które mają szansę zrobić karierę za granicą. Są przecież tacy artyści jak Lipali czy Kasia Wilk, którzy mogliby zawładnąć sercami wielu zagranicznych miłośników muzyki.
Myślę, że trzeba wreszcie skończyć z tym myśleniem, że jesteśmy z jakiejś tam małej Polski. Nie ma różnicy czy dany zespół pochodzi ze Sztokholmu czy ze Szczecina. Przecież wkrótce jedziemy na trasę klubową po Kanadzie. I dla nas nie ma to różnicy, że zagramy w małych, kanadyjskich klubach. Teraz zakończyliśmy trasę po identycznych klubach w Polsce, więc różnica jest taka, że zagramy tak samo i to samo, tylko w innym kraju. Dlatego wszystkim polecam więcej determinacji i więcej ambicji (śmiech).
- Wspomniałeś o roszadach w składzie Chemii. W ostatnich latach było u Was kilka zmian. Czy obecny skład uważasz za ten idealny?
- Mam taką nadzieję. W 2011 roku zastąpiłem w Chemii Marcina Koczota, który jest według mnie świetnym wokalistą. Może nie jest to wokalista stricte-rockowy, ale bez wątpienia jest utalentowany. Mieliśmy w zespole również gitarzystę Zbigniewa Krebsa, wyśmienitego muzyka. Ale tu użyję porównania do Realu Madryt, który kiedyś kupił samych najlepszych zawodników na świecie i nie mógł zdobyć tytułu Mistrza Hiszpanii. Więc nie chodzi o to, by mieć w grupie wybitne indywidualności, ale o to, by układanka do siebie pasowała. Trzeba mieć zespół. Ja mam wrażenie, że w tej chwili mamy taką sytuację. Maciek Mąka, który w ubiegłym roku zastąpił Zbyszka Krebsa okazał się być idealnie pasującym elementem tej układanki. Jego umiejętności i chęć wyżycia się w sferze twórczej i koncertowej okazała się dla nas zbawienna. Nasz klawiszowiec Rafał Stępień jest jazzmanem. Chemia daje możliwość obcowania także z rockiem i to się sprawdza. Uważam, że ten skład jest optymalny i szkoda było by, aby coś się wydarzyło. Ale, jak wiemy, życie płata różne figle.
- Dziękuję za wywiad.