Skinny

Michał "Skinny" SkórkaMaciej Majewski
Od - jak się okazuje - tymczasowego zakończenia działalności duetu Skinny Patrini, Michał „Skinny” Skórka nie próżnował, współpracując na różnych polach m.in. z Justyną Steczkowską. W międzyczasie komponował też materiał na debiutancki solowy album „The Skin I’m In”. Płyta oficjalnie ukazała się 17 czerwca, a chwilę wcześniej spotkał się z Michałem nasz wysłannik Maciej Majewski, któremu Skinny opowiedział o kulisach powstawania płyty.

MM: Dlaczego tak długo musieliśmy czekać na „The Skin I’m In”?

Skinny: Wychodzę z takiego założenia, że potrzeba trochę czasu, by nagromadzić nieco nowych doświadczeń, by mieć coś do powiedzenia. Moim zdaniem 4 lata to niezbyt długi czas oczekiwania. Osobiście jako słuchacz wolę, gdy płyty moich ulubionych artystów ukazują się w nieco dłuższych odstępach czasu. W przeciwnym wypadku odbija się to na jakości muzyki. Przez to otrzymuję albumy, z których nie jestem zadowolony. Zresztą ostatnio trudno jest o takie płyty, które od początku do końca mnie zachwycają. Natomiast w moim przypadku wystąpiła naturalna potrzeba, by nagrać taki album. Tworzyłem go tak długo nie dlatego, że musiałem, ale dlatego, że chciałem. Prace w studio nad „The Skin I’m In” zacząłem w lipcu 2013 roku, a zakończyłem w kwietniu ubiegłego roku. Oczywiście moje działania pozamuzyczne też miały wpływ na to, że powstawała ona w takim przedziale czasowym. 

MM: Aby dokończyć jej realizację, zebrałeś środki poprzez crowdfunding. Miałeś w planach wydanie płyty w formie CD/DVD. Na razie jest płyta audio, a co z DVD?

Skinny: Płyta DVD ukaże się, kiedy będą gotowe wszystkie klipy do wszystkich utworów z tej płyty. Założyłem sobie, że do sierpnia chcę je wszystkie zrealizować. Obecnie gotowych jest 9.

MM: Płyta była masterowana w studiu „Master & Servant” w Berlinie. Dlaczego akurat tam?

Skinny: Dlatego, że mam zaufanie do Toma Meyera, który podjął się tego procesu. On zresztą zrobił mastering pierwszej płyty Skinny Patrini „Duty Free”, a także masterował płytę „Anima” Justyny Steczkowskiej, nad którą miałem przyjemność pracować. Tom jest osobą, którą czuję. Przed realizacją odwiedziłem go w jego studiu i odbyliśmy rozmowę na temat współczesnej muzyki i sposobach jej produkowania. Obaj jesteśmy zdania, że wiele obecnie ukazujących się płyt jest przemasterowanych, żeby np. spełnić wymogi rozgłośni radiowych. Zależało mi na tym, by moja płyta brzmiała jak najlepiej i nie raniła uszu. Tom najpierw zrobił próbny master po konsultacji ze mną. Bardzo szczegółowo omówiliśmy brzmienie tych utworów. Na szczęście trafiam na ludzi, którzy wiedzą, o co mi chodzi i z Tomem również bez kłopotu się porozumiałem, dzięki czemu wszystko wyszło wręcz idealnie.

MM: Słuchając „The Skin I’m In”?, miałem wrażenie, że Damon Albarn dołączył do Depeche Mode.

Skinny: O, to trochę mnie zaskoczyłeś (śmiech). Jeśli chodzi o Depeche Mode, to bardzo ich lubię i mam praktycznie wszystkie ich płyty. Natomiast nie powiedziałbym, że ich twórczość jest dla mnie inspiracją. Zwłaszcza, że nie przemawiają do mnie ich płyty wydane w XXI wieku. „Playing The Angel”, czy „Sounds Of The Universe” nie słucham praktycznie wcale. Z kolei “Delta Machine” uznaję za dobry album. Natomiast przyznaję, że w latach 90. słuchałem bardzo różnej muzyki. Myślę, że jeśli chodzi o osoby, które tworzą muzykę, to okres od mniej więcej dwunastego do dwudziestego drugiego roku życia, to czas, kiedy muzykę odbiera się najintensywniej. Echa tego słychać w twórczości tych artystów. Jeśli chodzi o mnie, to w tamtym czasie słuchałem bardzo dużo muzyki rockowej: The Smashing Pumpkins, Nine Inch Nails, R.E.M., czy nawet mocniejszych rzeczy. Jednocześnie słuchałem też Björk, Radiohead, PJ Harvey czy Portishead. Twórczość tych artystów na pewno miała na mnie jakiś wpływ. Uważam jednak, że „The Skin I’m In” zawiera wszystkie te rzeczy, których słuchałem, ale mocno przefiltrowane przeze mnie. Nie ma na niej dosłownych inspiracji, brzydzę się ewidentnymi kalkami i nie pozwoliłbym sobie na coś takiego.

MM: W zapowiedziach przewijała się informacja, że to płyta bardzo intymna, uczuciowa. Tymczasem są tu też kawałki do tańczenia jak „Leaving You”, „We’ll Carry On”. Taki był zamysł?

Skinny: Powiem Ci, że już w Skinny Patrini zauważyłem, że produkuję numery pod tzw. nóżkę, a tak naprawdę, gdy wsłuchasz się w teksty i ich atmosferę, to przekonasz się, że nie są to utwory do końca radosne, zawsze jest tam jakaś nuta tęsknoty czy melancholii. Takim utworem było na przykład „Lifetime”. Niczego nie zakładałem, tym bardziej, że piosenki na „The Skin I’m In” są ułożone w kolejności chronologicznej. „I Wish” jest najstarszym utworem, a „Of Our Love” powstał jako ostatni. Mam taki styl pracy, że nagrywam sobie demówki na dyktafon albo przy użyciu jakichś prostych programów do robienia muzyki. A z kolei utwór „The God + The World = The Madness” powstał w ciągu kilku minut na gitarze akustycznej. Od razu słyszałem w nim partie bębnów, czy mocniejszych gitar w stylu brudnego rocka alternatywnego z lat 90. Wszystko dzieje się dość naturalnie. Jeżeli na przykład męczę się nad utworem, a tak zdarzyło się w przypadku „We Can Share”, do którego długo nie mogłem nagrać wokali, to sobie odpuszczam na jakiś czas. Te wokale nagrałem później i w ostatecznej wersji, która znalazła się na płycie znajdują się dwa podejścia wokalu.

MM: Wspominałeś też, że chciałeś, żeby ta płyta kończyła się pozytywnie, a “Of Our Love” jest dość smutne.

Skinny: I tu jest właśnie przeciwieństwo tego, o czym mówiliśmy wcześniej. Ten utwór, mimo swojego smutnego wydźwięku w warstwie muzycznej, zawiera tekst pełen nadziei. Pisałem go, będąc bardzo zakochany i pełen nadziei, że wszystko się uda. Nagrywając wokal, wiedziałem już jednak, że nic z tego uczucia nie wyjdzie. Rzeczywiście ten utwór miał kończyć płytę optymistycznie, natomiast nastrój, w którym byłem, kiedy nagrywałem wokale, sprawił, że stało się inaczej. Zresztą, jak wiesz, ta piosenka nie ma tak naprawdę końca – wiele osób zwraca uwagę na to, że mogłaby trwać nieco dłużej, więc pozostaje także pewna doza niedopowiedzenia. Stwierdziłem po prostu, że nie będę nad tym utworem dłużej pracował. Zrobiliśmy dwa podejścia do wokali, które nagrałem w kilka minut i to było to.

MM: Wiem, że planujesz koncerty. Natomiast rozumiem, że jeśli chodzi o skład koncertowy, to osoby pojawiające się w  klipie „Nothing Wasted” nie wchodzą w rachubę?

Skinny: Spośród osób, które wystąpiły w tym klipie, bardzo chciałbym pojechać w trasę z Adamem Hryniewickim, który zresztą pracował jako realizator dźwięku na tej płycie. On zna ją od podszewki, a poza tym jest utalentowanym perkusistą oraz producentem. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Mam też już trzy inne osoby, z którymi rozmawiam na ten temat i które mają uczyć się tych utworów. To jeszcze jednak zajmie trochę czasu, bo chcę się też zająć stroną wizualną. Chciałbym zrobić taki koncept, w którym oprawa wizualna również będzie miała znaczenie. Uważam, że moim zadaniem jako artysty jest zaspokojenie jak największej ilości zmysłów. Jestem zdania, że zarówno do aspektów muzycznych, jak i wizualnych należy przykładać się równomiernie. Oczywiście, są ludzie, którzy uważają, że muzyka się sama obroni, ale jeżeli mam możliwość i pewną smykałkę w tym kierunku, by strona wizualna również była interesująca, to nie widzę powodu, dla którego miałbym z tego nie skorzystać. Z kolei Shiny Beats troszkę odeszli od muzyki – zaprosiłem ich do klipu jako mój „band”, ponieważ kiedyś supportowali nas na trasie promującej album „Sex”.

MM: A dlaczego właściwie Skinni Patrini zakończyło działalność?

Skinny: A czy ktoś powiedział, że skończyło? (śmiech) Rzeczywiście zakończyliśmy działalność w 2013 roku po koncercie w Szczecinie. Mieliśmy jeszcze zagrać w lutym pożegnalny koncert w Warszawie, ale niestety nie doszedł on do skutku. Nadal jednak mamy z Anią kontakt i nie uważamy, że to jest zupełny koniec i kropka. Sądzę, że jest to raczej wielokropek. Dostaliśmy ostatnio zaproszenie, by zagrać z okazji dwudziestopięciolecia istnienia klubu „Sfinks” w Sopocie, czyli miejsca, z którego się wywodzimy. Otrzymaliśmy ją jednak trochę za późno, by odpowiednio się do takiego koncertu przygotować. Nie mówimy „nie”, więc możemy wrócić za rok, za 5 lat, albo za 10. Jeśli poczujemy taką potrzebę by zadziałać, to dlaczego nie?

MM: Dziękuję za rozmowę.

Polityka prywatnościWebsite by p3a