MM: Zacznijmy od jednej z Twoich licznych aktywności: w ubiegłym roku wypuściłeś w ramach Ellefson Coffee Co. własną kawę o nazwie „Roast In Peace”. A jaką kawę sam preferujesz?
DE: Bardzo lubię kawę Sumatra z Indonezji. W Stanach mamy natomiast French Roast, której nie macie tutaj (jest dostępna w sieci Starbucks – przyp. MM), za którą również przepadam. To ciemniejsza odmiana ziaren z domieszką smaku kawy typu włoskiego.
MM: Stosujesz te same smaki w swoich kawach?
DE: Moją kawę „Roast In Peace” oparliśmy początkowo na ziarnach brazylijskich. Dopiero później zaczęliśmy dopasowywać do niej różne inne odmiany. Nie jest to proste, ponieważ nie ma jednej idealnej receptury na palenie kawy. Wszystko zależy od ziaren, procesu ich palenia itd. Porównałbym to do sposobu uzyskiwania optymalnego brzmienia na płytach. Próbujesz dobrać odpowiednie struny, gitary, wzmacniacze, by uzyskać swój własny sound. Gdy ktoś inny dobierze identyczne zestawienie, to nigdy nie zabrzmi tak jak ja, ponieważ ten ktoś nie gra tak, jak ja. Wracając do kawy – poszerzamy nasze możliwości. Jesteśmy na rynku od 3 lat, mamy palarnię w Minneapolis i Phoenix. Jestem także w kontakcie z ludźmi z Columbii. Poza tym czekają mnie rozmowy w Londynie, gdzie również chcemy zacząć działać. Zależy mi na rozprzestrzenieniu się tej marki. Natomiast sytuacja z przeniesieniem działań na inny kontynent wygląda podobnie jak z trasą koncertową – im więcej sprzętu do przewiezienia, tym większe koszty.
MM: Niedawno rozmawiałem z Ronem "Bumblefootem" Thalem, który wydał wznowienia swoich solowych płyt w Twojej wytwórni - EMP. Bardzo chwali sobie współpracę z Tobą. Natomiast wyczytałem też gdzieś, że masz w swojej wytwórni grupę Skid Row.
DE: Akurat współpraca ze Skid Row polega na tym, że też zrobiliśmy kawę (śmiech). Przyczyna była bardzo prosta – mieli zajebistą nazwę dla swojej kawy - „Slave To The Grind” (pochodząca od tytułu drugiej płyty zespołu, wydanej w 1991 roku – przyp. MM). To pierwsza kawa jaką stworzyliśmy we współpracy z innymi artystami. Ma smak ciemnej arabiki. Poza tym jest jeszcze jeden zespół, który trafił do mojej wytwórni. Są bardzo popularni w Stanach, nazywają się Autograph i wydali w ubiegłym płytę o nazwie „Get Off Your Ass”. Przyznasz, że to również idealna nazwa dla kawy? (śmiech). Wiesz, pomoc zespołom pod tym względem to świetna zabawa. Mają w merchu koszulki, swoje marki gitar i… kawę (śmiech). Natomiast jeśli chodzi o działalność EMP – właśnie dostałem raport z radiowych list przebojów Billboardu. Patrzę na te zestawienia i widzę te same bandy – Foo Fighters, Guns N’ Roses, Five Finger Death Punch, Ghost. Dochodzę do wniosku, że rozgłośnie radiowe są opłacane, by grać tych wykonawców. Wszystko rozbija się o kasę, bo radio dziś to reklamy przerywane piosenkami. Mogę mieć tylko nadzieję, że słuchacze, którym spodoba się dany utwór, zareagują i wtedy coś się może ruszyć. Natomiast pewne zasady się nie zmieniły. To sprawia, że biznes muzyczny jest dziś tak trudny i drogi na wejściu. Działalność EMP oprałem na pracy z nowymi artystami, nieznanymi szerzej. Pierwszą grupą, z jaką podpisałem kontrakt, były dziewczyny z Doll Skin. Obecnie stają się powoli zespołem o zasięgu globalnym, co bardzo mnie cieszy. Zresztą powodem, dla którego założyłem własną wytwórnię był fakt, że produkowałem nagrania różnych świetnych zespołów i miałem dość chodzenia po innych wytwórniach oraz proszenia, by wydały ich płyty. Doszedłem więc do wniosku, że skoro sam mogę zadbać o dystrybucję i wydanie, to trzeba to zrobić. Razem z moim wspólnikiem Thomem Hazaert założyliśmy EMP. On zajął się działem A&R i dotarł do artystów takich jak Doyle, czy Mark Slaughter, którzy również dołączyli do nas. Dochodzimy do momentu, w którym artyści z naszej wytwórni zaczynają mieć już jakiś dorobek i odnoszą sukcesy. Bardzo mnie to cieszy, bo udało nam się wprowadzić na rynek takie zespoły, jak wspomniany Doll Skin, czy CO-OP, w którym śpiewa syn Alice’a Coopera. Poza tym uważam, że nie ma się co ograniczać. Jeżeli taki Capitol Records ma swoich szeregach The Beatles, Franka Sinatrę, Tinę Turner i Megadeth, to nie widzę powodów, by stawiać sobie bariery stylistyczne w doborze artystów. Poza tym przejęliśmy katalog wytwórni Combat. Jak pewnie pamiętasz, to była pierwsza wytwórnia Megadeth. Nie mamy z nimi dobrych wspomnień. Są jednak inni artyści, którzy mieli z tą wytwórnią pozytywne doświadczenia, więc czemu nie zacząć współpracy także z nimi? Takimi przykładami są Helstar i Raven, od których zaczęliśmy przejmowanie artystów z Combat.
MM: Kilka dni temu pojawiło się kolejne wznowienie płyty „Killing Is My Business... and Business Is Good” z podtytułem „The Final Kill”. Album wyszedł pierwotnie w 1985 roku, poza tym wznawialiście go już w 2002 roku. Skąd zatem pomysł, by uczynić to ponownie?
DE: To wznowienie było już gotowe dwa lata temu. Mark Lewis zremiksował wówczas album na nowo. Szukaliśmy idealnego momentu, by móc go wydać. W międzyczasie, czyli zanim ten nowy miks był gotowy, w 2015 roku zmieniliśmy management. Z poprzednim chcieliśmy zrobić wznowienie „Rust In Peace”, ale doszliśmy z Davem Mustainem do wniosku, że to nie wypali. A skoro zmieniliśmy management, to najpierw zajęliśmy się nowym albumem. Do zespołu dołączyli Kiko Loureiro (gitarzysta, zastąpił Chrisa Brodericka – przyp. MM) i Chris Adler (perkusista – przyp. MM), z którymi nagraliśmy „Dystopię” (wydana w styczniu 2016 roku – przyp. MM). A ponieważ współpraca z nowym managementem zaczęła się układać bardzo dobrze, stwierdziliśmy, że nie będziemy się bawić w żadne wznowienia i po prostu pojedziemy w trasę, która – jak widzisz - trwa już ponad dwa lata. Ostatni raz koncertowaliśmy tak długo po wydaniu „Cryptic Writings” (z 1997 roku – przyp. MM). Poza tym Megadeth jest teraz w zupełnie innym miejscu, niż kiedyś. Nie musimy nagrywać płyt, żeby wyruszyć w trasę. W tym roku przypada 35-lecie istnienia zespołu, więc management zasugerował świętowanie tego jubileuszu. Z tej okazji niebawem nagramy nowy album (śmiech), a teraz gramy na festiwalach i w halach. Na koncerty przychodzą młodzi fani, którzy znają „Dystopię”, ale niekoniecznie nasze pierwsze cztery płyty. Wiemy jednak, że chcieliby się z nimi zapoznać. One stanowią fundament Megadeth. W związku z tym wydanie debiutu ponownie teraz wydało nam się odpowiednie. Poza tym – opowiadaliśmy to już wielokrotnie – „Killing Is My Business... and Business Is Good” wreszcie ukazał się z właściwą, pierwotną okładką, z jaką miał się ukazać za pierwszym razem. Wspomniana wytwórnia Combat dała to gówno, na które my do dziś nie możemy patrzeć, a – co ciekawe – naszym fanom się podoba. Wznowienie, które ukazało się w 2002 roku David zrobił z Billem Kennedym, z którym wówczas współpracowaliśmy. Ale tamta edycja również pozostawiała wiele do życzenia, także ze względu na to, że wszystkie elementy tekstu w utworze „These Boots”, które wprowadził Dave zostały ocenzurowane. Lee Hazlewood domagał się ponownie poszanowania swoich praw, bo uważał naszą wersję za parodię swojej piosenki, a tymczasem dostał już całą kasę w związku z wykorzystaniem przez nas tego utworu ponad 30 lat temu! Teraz na „The Final Kill” utwór został nagrany w całości z oryginalnym tekstem. No i wspomniana odkłada wreszcie ma odpowiednie kolory, a przede wszystkim nasze właściwe logo.
MM: Na obu wznowieniach znajduje się demo utworu „Mechanix”. Orientujesz się, czy to ta sama wersja, którą Dave Mustaine pierwotnie nagrał, będąc członkiem Metalliki?
DE: O, ciekawe, że o to pytasz. To jest wersja, którą nagraliśmy, gdy do Megadeth dołączył Gar Samuelson (perkusista zespołu w latach 1984-1987 – przyp. MM). Nagraliśmy je późno w nocy w przy Hollywood Boulevard. Nasz dawny menedżer Jay Jones zachował te nagrania, więc mogliśmy je wykorzystać. Zatem - nie jest to nagranie, które Dave nagrał, będąc w Metallice.
MM: „Dystopia” z perspektywy czasu wydaje mi się jednym z bardziej wyszukanych albumów w dorobku Megadeth. Wspomniałeś, że przygotowujecie nową płytę. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nie wydacie jej, dopóki nie będzie co najmniej tak samo dobra jak „Dystopia” lub nawet lepsza. Rozumiem, że macie już zatem jakieś pomysły na ten nadchodzący krążek?
DE: Mam przepełniony folder z pomysłami na naszym Dropboxie. Jest tego mnóstwo. Riffy, teksty, pomysły aranżacyjne. Tak zresztą pracujemy – każdy w swoich własnych warunkach rejestruje i wrzuca pomysły do tego wspólnego folderu. Przy obecnej technologii, możemy do tego sięgać w każdej chwili w dowolnym miejscu. Dla mnie osobiście głównym celem na tą trasę było zadbanie, by wszystkie moje pomysły demo znalazły się na tej „chmurze”. Nawet jeżeli są to jakieś pojedyncze zagrywki, riffy, fragmenty, czy akordy. Tak, byśmy mogli za to zabrać od podstaw.
MM: Widziałem setlistę z tej trasy i ma ona formę swoistego „the best of”. Zauważyłem jednak, że nie gracie nic ze wspomnianego debiutu. Dlaczego?
DE: To zależy od tego, gdzie gramy. Na dużych festiwalach wrzucamy do setlisty właśnie „Mechanix”. Natomiast zauważyliśmy, że bardzo szybkie numery nie sprawdzają się na koncertach halowych. Po prostu nie brzmią dobrze. To zresztą sięga czasów trasy „Clash Of Titans” (kultowa dziś trasa koncertowa z przełomu lat 1990-1991, skupiająca najbardziej wówczas znane thrashmetalowe zespoły prócz Metalliki. Brały w niej udział grupy Anthrax, Megadeth, Slayer i Testament – przyp. MM). Dlatego od płyty „Countdown To Extinction” (z 1992 roku – przyp. MM) zaczęliśmy pisać numery nieco wolniejsze i klimatyczne – głównie po to, by móc je grać na koncertach halowych, gdzie sprawdzają się dobrze. Dam Ci przykład – wczoraj w Czechach po raz pierwszy od chyba jakichś 15 lat zagraliśmy „The Conjuring” (od 17 lat – przyp. MM). Bardzo ciekawie oglądało się reakcje ludzi na ten numer, bo jak pewnie wiesz, zaczyna się on od stopy perkusyjnej i przypomina „Peace Sells”. Nie jest to najszybsza piosenka, więc staramy się tu kontrolować tempo. Natomiast słuchanie takiego stukania w hali, przypomina prymitywne uderzanie jaskiniowca epoki kamienia łupanego (śmiech). Zresztą Dirk (Verbeuren, perkusista Megadeth – przyp. MM) świetnie się czuje w kawałkach, które nagraliśmy z Garem Samuelsonem. Naprawdę je rozumie. Podobnie jest z Kiko, który od razu załapał, o co chodzi w partiach Chrisa Polanda (gitarzysta Megadeth w latach 1984-1987 – przyp. MM), bo potrafi grać w stylu szkoły jazzowej.
MM: Często jesteś pytany o kwestię zakończenia działalności koncertowej przez Slayer. Mówisz, że może nie powinni kończyć grać, choć pewnie mają swoje powody, dla których podjęli taką decyzję. Czy podobny los czeka Megadeth?
DE: Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. W 2002 roku to Dave zawiesił działalność Megadeth z własnych powodów. Poza tym nasi fani codziennie dają nam do zrozumienia, że nie chcą, byśmy przestali grać. Zresztą najlepszym punktem odniesienia jest tutaj Lemmy, który grał do samego końca. Poza tym – zobacz – gramy teraz z Judas Priest. Oni są odpowiednikiem The Rolling Stones w heavy metalu. I pokazują jak należy grać i brzmieć. Do tego robią zajebiste płyty! „Firepower” to dla mnie najlepszy krążek tego roku! Myślę, że to oni ustawili poprzeczkę najwyżej dla nas wszystkich. Zaraz za nimi jest Iron Maiden, a dalej Wielka Czwórka Thrashu. Tak długo jak będziemy dbali o siebie nawzajem i będziemy zainspirowani do grania – nie widzę powodu, by z tym kończyć.
MM: Co zatem obecnie Cię inspiruje do grania?
DE: Lubię słuchać bardzo różnych rzeczy. Nie mogę przestać słuchać nowej płyty Ghost. To są absolutnie fantastyczne kompozycje, które od razu zapadają w pamięć. Podobnie czułem się wiele lat temu, gdy po raz pierwszy usłyszałem Kiss. Poza tym są też wielkim zespołem. Co jeszcze? Wspomniany wcześniej CO-OP. Nagrali niesamowitą płytę. Też nie mogę się od niej uwolnić. Przypomina mi pierwsze nagrania Stone Temple Pilots. Dash Cooper w ogóle nie brzmi, jak swój ojciec. To nie musi być metal. Bywa tak, że Kiko siada do pianina, Dirk do bębnów, a ja się podłączam z basem i sobie jammujemy. I to też jest bardzo inspirujące.
MM: Dziękuję za rozmowę.
Foto: Grzegorz Szklarek