Cochise

Paweł Małaszyński / Wojtek NaporaGrzegorz Szklarek
Ukazał się nowy szósty już album grupy Cochise zatytułowany "Exit: A Good Day To Die". Z tej okazji porozmawialiśmy z wokalistą Pawłem Małaszyńskim i gitarzystą Wojtkiem Naporą.

- Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy patrząc na Waszą dyskografię to niezwykła częstotliwość wydawania przez Was płyt. „Exit: A Good Day To Die" to Wasz szósty album studyjny wydany od 2010 roku i jednocześnie następca płyty „Swans & Lions" z marca 2018 roku. Wydaje się, że pracujecie nad nową muzyką niemal cały czas. Jak udaje się Wam utrzymać tak wysokie tempo twórcze, biorąc tu pod uwagę także to, że bardzo dużo koncertujecie, a Paweł ma jeszcze swoją pracę aktorską?

- Wojtek: Zakładaliśmy Cochise po to, by tworzyć muzykę i grać koncerty. Reszta to "rzeczy" dodatkowe. Cały czas myślimy o nowych utworach, wymieniamy się pomysłami, spotykamy na próbach. U nas nie ma przerw w tworzeniu. Gdy napiszemy około 10 utworów, wchodzimy do studia i nagrywamy płytę. Nikt nas nie goni, nie wyznacza terminów. To wychodzi naturalnie. Podobnie z koncertami. Nie gramy "klasycznych" tras. Po prostu, gdy mamy wolny termin, najczęściej weekend (mniej więcej 2 w miesiącu) jedziemy grać. I tak to u nas wygląda, praktycznie od 2010 roku.

- Paweł: Zarówno harmonogram teatralny, jak i koncertowy mam zawsze ustalony z dużym wyprzedzeniem, więc można wszystko racjonalnie poukładać. Ja, podobnie jak koledzy z zespołu, mam też rodzinę. Trzeba więc umieć znaleźć czas na wszystko, zachować równowagę.

- Nowa płyta to powrót Cochise do tematyki indiańskiej. Mam na myśli tytuł płyty, okładkę, doorsowo-indiański utwór „Ring O'Roses". Skąd ten indiański kierunek na tym albumie?

- W: No cóż, nazwa zobowiązuje (śmiech). Kultura Indian jest nam bliska i często pojawiają się u nas motywy indiańskie. Czasem jest to grafika, czasem klimat utworu, a czasami tekst. Nowa płyta to przede wszystkim „indiański" tytuł i oprawa graficzna. Są też dwa utwory, których teksty nawiązują do Indian. To wszystko wychodzi naturalnie, w trakcie tworzenia i układania płyty jako całości. Raz jest tych „Indian" więcej, raz mniej.

- Tytuł został zaczerpnięty z wypowiedzi Dennisa Banksa - lidera Ruchu Indian Amerykańskich – z 1973 roku. Dlaczego postanowiliście wykorzystać ten cytat w kontekście tej właśnie płyty Cochise?

- P: Ten tytuł ma wiele znaczeń i od zawsze miałem go w pamięci wiedząc, że wcześniej czy później powrócę do niego. Jest to cytat, który usłyszałem w filmie o asymilacji kulturowej Indian i ich walce o prawa człowieka „A good day to die". Warto wierzyć i nie poddawać się w każdym aspekcie naszego życia. To dobry dzień by umrzeć w imię tego, co kochamy, w co wierzymy – tego, co tworzymy. Ta śmierć nie może być bezsensowna. Ma służyć czemuś dobremu. Sam tytuł można też odnieść do zespołu. Jesteśmy, nagrywamy, nie składamy broni. Wciąż chcemy wierzyć, że rock’n’roll może zmienić świat. Kiedy usłyszałem nagrane demo utworu „Bad Animal/s" wiedziałem, że nie może być inaczej... płyta musi mieć taki tytuł bo być może to nasza ostatnia walka.

- Los Indian w Stanach Zjednoczonych jest od lat przedmiotem troski ludzi kultury, że przypomnę chociażby słynną ceremonię rozdania Oscarów w 1973 roku, podczas której zamiast Marlona Brando na scenie pojawiła się mająca indiańskie korzenie aktorka i aktywistka Sacheen Litllefeather, która odczytała list od aktora, w którym odmówił on przyjęcia nagrody za rolę w „Ojcu Chrzestnym" ze względu na złe traktowanie Indian przez przemysł filmowy. Podobnych przykładów upominania się o los Indian było znacznie więcej. Jak sądzisz, czemu pomimo tych działań między innymi świata kultury, sytuacja Indian w USA nie uległa poprawie i są oni nadal na marginesie amerykańskiego społeczeństwa?

- P: Ameryka jest przykładem tego, jak ludzie potrafią bezmyślnie zniszczyć piękną kulturę. Co ciekawe, Amerykanie dopiero teraz zaczynają rozumieć, co zrobili, pojawiają się pierwsze słowa przeprosin za zbrodnie dokonane na ludności indiańskiej. Musimy kultywować pamięć o nich i mieć na uwadze, że my też za kilka stuleci możemy stać się taką „zapomnianą kulturą". Dziś rdzenni Indianie Ameryki Północnej wciąż stanowią silną grupę, która wciąż jest na wojennej ścieżce upominając się o swoją własność - swoją ziemie. Niektórzy z nas nie urodzili się dla wolności i nigdy nie będą o nią walczyć... wolność by ich dręczyła. Szczerość, prawda i sprawiedliwość od zawsze były i są zagrożeniem dla władzy dlatego musimy walczyć narażając się na ryzyko... i każdy dzień to dobry dzień by umrzeć w imię tego w co się wierzy.


- Okładkę albumu zaprojektował słynny grafik Andrzej Pągowski. Jak doszło do Waszej współpracy i czy ten projekt jest w 100% jego projektem, który Wy zaakceptowaliście czy też dostosował się do Waszych uwag?

- W: Do współpracy z Andrzejem Pągowskim doszło w trakcie rozmowy po naszym koncercie w Międzyzdrojach. Od słowa do słowa i okazało się, że jest na to szansa. Dalej poszło już z górki. Podaliśmy tytuł, Paweł przesłał swoje teksty. Po kilku miesiącach zobaczyliśmy projekt i to było to. W 100% projekt Andrzeja Pągowskiego. My byliśmy i jesteśmy szczęśliwi, że mamy taką oprawę graficzną.

- Na nowej płycie, po raz pierwszy od debiutanckiej płyty „Still Alive" z 2010 roku pojawiły się polskie teksty piosenek. Dlaczego zdecydowaliście się na ten krok teraz, na tej właśnie płycie?

- P: Jeżeli chodzi o język polski to wiele osób pytało nas czemu nie śpiewamy w naszym ojczystym języku. Dla nas nigdy nie miało to większego znaczenia. Nigdy nie uciekaliśmy od tekstów po polsku. Myślę, że musiał przyjść odpowiedni czas i tak się stało. Wszystkie teksty na najnowszy album miałem już dawno gotowe w języku angielskim, pewnej nocy postanowiłem podejść do nich jeszcze raz. Po polsku. W moim przypadku to wyzwanie i ciekawość. Pewna forma ekshibicjonizmu. 

- Nie jest to jedyne na nowej płycie nawiązanie do „Still Alive", ponieważ znalazła się niej nowa wersja utworu „Karzeł", który po raz pierwszy pojawił się właśnie na Waszej debiutanckiej płycie. Dlaczego postanowiliście nagrać ten utwór ponownie?

- W: To była spontaniczna decyzja. Postanowiliśmy przypomnieć sobie „Karła" i „spróbować go" po latach z innym perkusistą, Argonem. W międzyczasie okazało się, że na nowej płycie pojawią się polskie teksty. Stwierdziliśmy, że dorzucimy też „Karła". Zamiast 10 jest więc 11 kawałków.


- Jednym z najjaśniejszych punktów tego albumu jest znakomita wersja „The Weeping Song" z repertuaru Nick Cave & The Bad Seeds z wplecionym motywem „We Don't Need No Education" Pink Floyd. Skąd pomysł na nagranie tego coveru Cave'a i tę wstawkę z Floydów?

- W: Lubimy sięgać po cudze kompozycje i grać je na swój sposób. Kiedyś słuchałem sobie Nicka Cave'a i moją szczególną uwagę zwrócił „The Weeping Song”. Pomyślałem, że można spróbować zagrać go z Cochise. Reszta nie była zachwycona (śmiech). Z czasem, w miarę jak zaczęliśmy podgrywać sobie ten utwór, nabieraliśmy pewności, że warto go dopracować. Paweł stwierdził, że zamiast trzeciej zwrotki wolałby coś innego.... I tak padło na „Floydów". Tak jakoś samo wyszło.

- We wspomnianym już przeze mnie „Ring O'Roses" zaśpiewała z Tobą córka Lea. Jak oceniasz jej występ i dlaczego zaprosiłeś ją do tej właśnie piosenki?

- P: Przede wszystkim ten numer napisałem o nas i dla niej. Dla syna Jeremiasza na poprzednich płytach napisałem dwie piosenki, „Z wikliny syn” i „Before You Sleep”, a kiedy na świat przyszła Lea, wiedziałem, że pewnego dnia powstanie utwór specjalnie dla niej. Pomysł na „Ring O'Roses” powstał z myślą o płycie „The Sun Also Rises For Unicorns” ale musiał trochę poleżeć i dojrzeć. Z pewnością Lea w studiu była lepsza ode mnie (śmiech). Zaśpiewała w dwóch podejściach. Ja męczyłem się znacznie dłużej (śmiech).

- „Exit...", choć jest mocnym, rockowym albumem, charakteryzuje się też łagodniejszym, bardziej melodyjnym brzmieniem niż poprzednie płyty Cochise. Skąd wziął się taki właśnie kierunek?

- W: To wyszło zupełnie naturalnie. Nie zakładaliśmy tego. Po prostu takie utwory nam przyszły do głowy w tamtym czasie i takie nagraliśmy. Być może dlatego, że poprzednia płyta „Swans & Lions" była dość dynamiczna (śmiech)

- Wojtek, gdy w 2014 roku, po premierze płyty „118", zapytałem Cię o ewentualne wydawnictwo koncertowe Cochise. Odpowiedziałeś mi, że raczej wykluczasz powstanie takiego albumu czy też DVD, gdyż uważasz, że takie wydawnictwa „mają niewiele wspólnego z prawdziwym koncertem". Czy 5 lat i 3 płyty później nadal nie planujecie wydać zapisu Waszego koncertu? Jesteście sprawnie działającą maszyną koncertową i myślę, że wielu Waszych fanów chciałoby mieć na półce w domu takiego „live'a".

- W: Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Być może nagramy coś „live" i wrzucimy do sieci, ale na pewno nie będzie to produkcja „wydziubana" w studiu (śmiech)

- Paweł, na zakończenie chciałbym Cię zapytać: dzielisz pracę zawodową między film a muzykę. Czujesz się bardziej aktorem grającym muzykę czy muzykiem będącym aktorem? Czy też traktujesz obie te aktywności równorzędnie? Czy potrafisz wyobrazić sobie rezygnację z bycia aktorem lub muzykiem i poświęcenie się całkowicie drugiej z tych pasji? 

- P: Nigdy nie musiałem i mam nadzieje, że nigdy nie będę musiał wybierać. Staram się spełniać w tych dwóch przestrzeniach i cieszę się, że mam taką możliwość. Scena teatralna czy muzyczna daje mi poczucie wolności, pozwala poszukiwać, odkrywać i doświadczać w sobie różnych emocji, rozwiązań, wyjść... To bardzo trudne ale jednocześnie cholernie inspirujące i pociągające. Przez całe moje życie szukam poczucia spełnienia. To proces wzlotów i upadków oraz odwieczne pytanie „co zrobić by zachować świeżość i się nie wypalić?". Bez względu na wszystko wiem, że moja wiara i mój idealizm wciąż popychają mnie do przodu bez względu na niesprzyjające okoliczności.

- Dziękuję za rozmowę. 

Polityka prywatnościWebsite by p3a