Warhaus

Maarten Devoldere Maciej Majewski
Od kilku lat pod szyldem Warhaus, gitarzysta i wokalista grupy Balthazar, Maarten Devoldere realizuje swoje solowe muzyczne przedsięwzięcia. Na najnowszej płycie „Ha Ha Heartbreak” mierzy się nie tylko z utraconą miłością, ale przede wszystkim z samym sobą. W poniższej rozmowie opowiedział mi nie tylko o bardzo naiwnym podejściu do miłości, ale także o zmianach, jakie zaszły w nim samym. Zaś 15 marca przyszłego roku będziemy mogli przekonać się, jak ten materiał brzmi na żywo, bowiem tego dnia Warhaus wystąpi w warszawskim klubie Niebo.

MM: Mam wrażenie, że ilekroć tworzysz płytę pod szyldem Warhaus, jesteś albo zakochany albo wręcz przeciwnie. W tym przypadku tytuł płyty “Ha Ha Heartbreak” sugeruje status relacji, natomiast brzmi dość ironicznie.

MD: Niezupełnie, choć rozumiem, że patrząc z boku, może się taki wydawać. Jednak w momencie jego ustalania, byłem śmiertelnie poważny i rzeczywiście ze złamanym sercem… Ten tytuł można rozumieć dwojako: jako kontrast do stanu złamanego serca i jako…produkt, który uczyniłem z czegoś tak osobistego, jak rozstanie z ukochaną osobą. Stąd też to ‘ha ha’ jest niejako punktem zaczepienia dla całości – brzmi niczym powtarzalny głos chóru - a przecież to płyta pełna popowych i dość chwytliwych piosenek. Po tak trudnym przeżyciu jak rozstanie, chciałem wypełnić swoje serce muzyką.

MM: Tym razem tworzyłeś tę płytę w Palermo na Sycylii. Czemu tam?

MD: To akurat zbieg okoliczności. Kiedy zbieram pomysły na płytę, potrzebuję odseparowania się od mojego codziennego życia. Wtedy zaszywam się w jakimś miejscu i w pełnym skupieniu zamieniam pomysły muzyczne w piosenki oraz piszę teksty. Jeden z moich przyjaciół polecił mi Palermo, jako bardzo przyjemne miejsce, dlatego też zdecydowałem się tam udać. Na 3 tygodnie wynająłem pokój w hotelu, gdzie miałem ze sobą laptopa, gitarę i mały wzmacniacz. W ten sposób stworzyłem pełne demo tej płyty. Byłem w na tyle introspektywnym nastroju i szło mi na tyle dobrze, że… w ogóle nie zwiedziłem Palermo! Dopiero rok później, gdy wróciłem tam z przyjaciółmi na potrzeby zdjęć promocyjnych i teledysku, zwiedziłem miasto (śmiech).

MM: Muzyka na “Ha Ha Heartbreak” jest bardzo płynnie zaaranżowana – bardziej nawet, niż na Twoich poprzednich płytach. “When I Am With You”, czy “Time Bomb” są tego najlepszym przykładem. Refren w pierwszym z nich, mimo smutnego wydźwięku tekstu, wywołuje… uśmiech.

MD: Myślę, że wynika to z chęci ujarzmienia tego bólu po stracie. Po trzech miesiącach bycia w takim stanie, marzyłem tylko o tym, by wrócić do kobiety, którą tak bardzo kocham. Na tamtym etapie byłem przekonany, że będę mógł odzyskać ją przy pomocy moich piosenek. Tak więc można odnaleźć w tym mnóstwo naiwnej, gówniarskiej nadziei (śmiech). Ale to także próba odzyskania kontroli nad moim życiem i nad tym, co naprawdę kocham robić. To pierwsza tego typu sytuacja w moim życiu – wcześniej kończąc jeden związek, od razu pakowałem się w nowy. Wtedy też piosenki miały zupełnie inny charakter w stylu ‘przepraszam, że cię zostawiłem’. Kompletnie gówniarskie i niedojrzałe zachowanie. A teraz okazało się, że przez dwa lata jestem zupełnie sam... Musiałem spojrzeć w lustro, dorosnąć, dojrzeć jako facet. Przyszedł czas, by pożegnać się okresem dojrzewania (śmiech). Tak więc nie było to tylko rozstanie, ale i bardzo ważny moment w moim życiu, który zmienił mnie jako człowieka. Czytałem też książkę, w której pojawił się koncept kobiety jako muzy, inspiracji. Rzecz stara jak świat, ale okazuje się, że facet, który nie potrafi poradzić sobie sam ze sobą, przelewa przynajmniej część tych emocji na swoją muzę i jednocześnie wyciąga jej energię. Czytałem to i pomyślałem: Kurwa, przecież to cały ja! (śmiech). Tak więc przez te dwa lata musiałem nauczyć się generować swoją własną energię, którą sam mogłem spożytkować. Zresztą cała płyta jest o tęsknocie za miłością, która w gruncie rzeczy okazała się raczej moją projekcją na jej temat. Nie wiem, czy odpowiedziałem na Twoje pytanie prawidłowo (śmiech).

MM: Niezupełnie, ale przyjmuję (śmiech). Z  kolei “It Had To Be You” brzmi niczym oskarżenie. Podobny ton przybrałeś w  “Batteries & Toys”.

MD: Tak, stoi za tym dużo gorzkiego żalu i pretensji. To utwory traktujące o radzeniu sobie z samym sobą, ale i wciąż wyraz naiwności: dostanę po dupie, a potem odzyskam swoją ukochaną, zmienię się i potem będę lepszą osobą (śmiech). To się stało, lecz już bez udziału tej drugiej strony. Ale wyrzucenie z siebie gniewu i żalu też uważam za bardzo ważne w tym procesie. To część odpowiedzialności.

MM: Czy na początku “Desire” słychać saksofon?

MD: To klarnet basowy. Myślę, że jego brzmienie bardziej pasuje, niż dźwięk saksofonu.   


MM: Powiedziałeś o różnych i dość naiwnych metodach radzenia sobie ze złamanym sercem. Wydaje mi się, że “I’ll Miss You Baby” to wzorcowa piosenka miłosna, ale ze znacznie cięższymi, trudniejszymi akcentami.

MD: Uwielbiam ten utwór, bo jest bardzo surowy w wydźwięku. Czuć w nim moją tęsknotę, ale z drugiej strony w pierwszym wersie śpiewam: Wszystko co chcę, to cię poznać, by móc przestać cię kochać. To forma  autodissu (śmiech). Myślę, że zestawienie romantycznej miłości z takim szorstkim obchodzeniem się z nią, wymyka się typowemu schematowi piosenki miłosnej.

MM: Całą tę opowieść podsumowuje “Best I Ever Had” i wskazuje na największe uczucie w Twoim życiu.

MD: Tak, ale to też wyraz niedojrzałości. Jak można stopniować, czy oceniać wielkość takiego uczucia jak miłość? Przecież to bez sensu. Teraz to wiem. Ale w piosence popowej to jest zwrot, który bardzo dobrze rezonuje, bo wszyscy przeżyliśmy chyba takie chwile, które były idealnym miłosnym stanem. Dopiero po jakimś czasie oceniamy: co ja sobie wtedy myślałem, czy wyobrażałem? (śmiech). Jednak w tamtym momencie nie miało to znaczenia. ’Zapożyczyłem’ ten zwrot z utworu „Magnolia” J.J. Cale’a. Zawsze uważałem ten fragment tekstu za wspaniały. Wydawał mi się wręcz odrażająco bezczelny (śmiech). Takie powinny być piosenki miłosne – niezbyt moralizujące, czy zbyt złożone. Mogą być naiwne i bezpośrednie.  

MM: Gracie już koncerty z tym materiałem. 15 marca przyszłego roku zagracie w warszawskim klubie „Niebo”

MD: Tak, koncerty idą świetnie. Za chwilę ruszamy w krótką trasę po 4 krajach, a dużą trasę po Europie mamy rzeczywiście zaplanowaną w marcu i kwietniu.

MM: A co dalej z Balthazar?  W ubiegłym roku wydaliście waszą piątą płytę „Sand”, a niedawno graliście na festiwalach letnich, w tym na polskim Salt Wave.

MD: Na razie mamy przerwę. Poświęcamy ją na projekty solowe, co bardzo dobrze nam robi, bo zbieramy nowe inspiracje do dalszej pracy w zespole. Możemy się wyżyć na swoich podwórkach, co niekoniecznie udałoby się w Balthazar (śmiech).

MM: Dziękuję za rozmowę. 

Foto: Titus Simoens

Polityka prywatnościWebsite by p3a