Cree

Adam Lomania / Sebastian RiedelNatalia Zakolska
Zespół Cree istnieje od przeszło dwudziestu lat. Chociaż wielu ludziom może kojarzyć się z wokalistą Sebastianem Riedlem, synem legendarnego Ryśka Riedla, Cree to przede wszystkim grupa przyjaźniących się ludzi, którzy grają muzykę tak, jak ją czują. O nowej płycie i planach na przyszłość opowiedział nam Sebastian Riedel i Adam Lomania.

Natalia Zakolska: Słyniecie z bardzo sprawnej pracy w studiu nagraniowym. Jak długo nagrywaliście najnowszy album?

Sebastian Riedel: Bardzo szybko, mieliśmy dwa wejścia do studia Zbyszka Preisnera w Niepołomicach, byliśmy tam przez dwa dni. Potem minęło trochę czasu i wróciliśmy do nagrań w naszym śląskim studiu MaQ Records w Wojkowicach. Planowaliśmy tam być przez cztery dni, ale całą płytę skończyliśmy nagrywać już drugiego dnia. Potem już tylko się bawiliśmy (śmiech).

NZ: Powiedziałeś kiedyś, że chciałbyś, aby następna płyta miała brzmienie analogowe a’la lata 60. Udało się?

SR: Myślę, że w jakimś stopniu tak. Niestety przez techniczne sprawy nie udało się tego osiągnąć do końca. Całkowite osiągnięcie takiego brzmienia jest bardzo drogie. Zrobiliśmy myk w drugą stronę – aby uzyskać właściwe brzmienie trzeba nagrywać „na setkę”. Parę piosenek udało się nagrać zupełnie na żywo. Dodatkowo ta płyta od pozostałych różni się tym, że pojawiają się na niej wokaliści, w tym Jorgos Skolias. Płyta jest nagrana w sposób specyficzny, końcowe prace nad nią kończyłem u siebie w domu, w piwnicy ze starymi, analogowymi instrumentami. Myślę, że efekt finalny się udał.

NZ: Macie swoje ulubione piosenki z tej płyty?

Adam Lomania: Z każdej płyty pewnie każdy ma jakieś inne ulubione piosenki…

SR: Ta płyta różni się od poprzednich tym, że jest bardzo spójna i tworzy pewną całość. Nie są to różnorodne, odległe od siebie rejony. To po prostu płynie. Minęło niewiele czasu od premiery, ale opinie ludzi głęboko zanurzonych w muzyce są bardzo pozytywne. Twierdzą, że to nasza najlepsza płyta! Dla nas każda taka jest (śmiech). Ciekawe, że jest zainteresowanie nią wśród ludzi znających się na muzyce. To takie światełko w tunelu dla nas… Bardzo to miłe.

NZ: Wydaje mi się, że piosenką odbiegającą od reszty jest „Heartbreaker Girl”…

SR: Tą piosenką przekroczyliśmy granicę polskiego sztampu. Kiedyś to śpiewał Jorgos Skolias, udało nam się go zaprosić do wspólnego wykonania „Heartbreaker Girl”. To, co się gra w Polsce można określić jako skandynawskie. Odbiegliśmy od tego i za namową mojej małżonki udało się nagrać coś fenomenalnego, amerykańskiego.

NZ: Najdłuższa piosenka ma prawie dziesięć minut, dwie inne mają ponad siedem, to dość nietypowe długości trwania piosenek.

AL: Wręcz przeciwnie! Powiedziałbym, że to jest typowe, tylko przez ostatnie lata ludzie zaczęli kombinować, żeby utwory trwały trzy, cztery minuty. A my postanowiliśmy grać tak, jak nam pasuje, nie zwracać uwagi na czas. Czuliśmy, że tyle jest nam potrzeba. Nie można tego ucinać, ujmować z każdej strony.

NZ: Innymi słowy macie naturę buntowników (śmiech)?

AL: Oczywiście, jestem starym hippisem (śmiech)!

SR: Przyznam, że nawet skróciliśmy te numery!

NZ: To ile trwały wcześniej?

SR: Nawet nie wiem. Nie były to oczywiście dwudziestominutowe etiudy, ale trochę je skróciliśmy. Wydaje mi się, że w tym momencie, w którym jesteśmy, chcieliśmy nagrać trochę inną płytę. Skoncentrowaliśmy się na tym, co czujemy, co chcemy przekazać w danym dniu.

AL: Nie chcieliśmy się do niczego dostosowywać.

SR: I nie dostosowaliśmy się ani do rynku, ani do trendów, do niczego. Jesteśmy my, spotkaliśmy się, pograliśmy, nagraliśmy robiąc tak, jak czujemy. Komu się to podoba, to fajnie, komu nie – trudno, ma wybór, nie musi nas słuchać. Jesteśmy otwarci na wszystko.

NZ: W jednej z piosenek śpiewacie „łatwo przyjdzie, łatwo pójdzie”. Czy w takim razie dobre rzeczy mogą przyjść tylko z trudem? Jak było z płytą?

SR: Stworzyliśmy ją w dość nieoczekiwany sposób. Nie zdążyliśmy nawet dobrze ograć materiału z wcześniejszego albumu!

AL: Ostatnie trzy płyty to jedna wielka eksplozja materiału…

SR: Pędzimy w fenomenalnym kosmicznym czasie.

AL: Wszystko odbywało się dość spontanicznie. Powiedzieliśmy sobie: nagrywamy kolejną płytę. Zrobiliśmy parę prób i już.

SR: Staramy się w ogóle nie robić prób, są niepotrzebne. Szkoda jest ekspresji, nagrywając „na setkę” nie ma tworzenia od tzw. trupa, czyli metrum, bębnów, werbli i tak dalej. My gramy całkowicie na żywo i chcemy naszą muzyczną ekspresję utrwalić.

AL: Nie musimy się uczyć, umiemy już grać. Jesteśmy doświadczonym zespołem. A prawda jest taka, że najlepiej wychodzą pierwsze, najwcześniejsze podejścia do utworów. Ktoś zarzuca jakiś temat, ktoś to łapie i gramy. Wtedy wytwarza się prawdziwa energia!

SR: Potem jest już tylko odtwarzanie… Kiedyś Wojciech Mann powiedział coś pięknego: zaczynasz odtwarzać, pojawia się rutyna, a rutyna to nuda.

NZ: Podejrzewam, że wam to nie grozi!

SR: Chciałbym, żeby nigdy w życiu nie pojawiła się u nas ta nuda…

NZ: Przed koncertami też idziecie na żywioł, bez prób?

SR: Absolutnie nie robimy żadnych prób. Są one tylko wtedy, kiedy mamy coś nowego do stworzenia, albo chcemy sobie przypomnieć coś, czego dawno nie graliśmy. Na szczęście gramy tyle koncertów, że nie potrzebujemy tego sposobu pracy.

AL: Jeśli jakiś zespół robi próbę raz w tygodniu, my jeszcze raz tyle koncertujemy.

NZ: Jak ze sobą wytrzymujecie tyle czasu?

AL: Sam chciałbym wiedzieć! Potrafimy zebrać się o piątej rano i jechać…

SR: Trwa to już tyle lat, że jest dyscyplina.

NZ: Macie jakieś szczególne wspomnienie?

SR: Najlepiej zaprosić do roku 2017, kiedy to chcielibyśmy wydać książkę o nas. Chcemy zaraz zacząć nad nią pracę. Opiszemy tam sporo rzeczy. Wszystkiego nie możemy, otoczenie nie jest na to gotowe. Nasz świat to świat Barei (śmiech).

NZ: Czego jest wam brak w „Nigdy mało”?

SR: Wszystkiego. Nie chodzi tu o rzeczy materialne, człowiek odczuwa niekończący się inny rodzaj niedosytu. Każdy czegoś potrzebuje, jest mu tego ciągle za mało! W danej chwili ciągle czegoś brakuje…

NZ: Jedna z waszych piosenek to „Senne miasto”. Zespół Cree wywodzi się z Tych. Jedna ze stron internetowych na temat miasta określa je jako „dobre miejsce”. Faktycznie takie są Tychy?

AL: Tak!

SR: Polecam całym sercem. Jednak jest senne, mało się rozwija, brakuje także kulturalnych imprez.

NZ: Jak myślicie – dlaczego?

SR: Nie wiem, już tam nie mieszkam… Jednak gdyby nie Tychy, byśmy nie istnieli jako zespół.

NZ: Za dwa lata książka, a jakie macie plany na 2016 rok?

SR: Przede wszystkim chcielibyśmy wciąż istnieć (śmiech). Poza tym po raz pierwszy w naszej historii pojawi się płyta winylowa, będzie to oczywiście „Heartbreaker Girl”. To wydanie będzie prekursorem czegoś nowego w naszym analogowym życiu. Chciałbym także wznowienia naszych pierwszych płyt, nie ma ich już w obiegu. Najbardziej koncentruję się na 25-leciu naszego istnienia, które już coraz bliżej, chcemy zrobić coś większego z tej okazji… Chcielibyśmy zagrać z orkiestrą elektyczno – akustyczny koncert, a potem wydać z tego DVD czy Blue-ray.

NZ: Ludzie na koncertach oczekują piosenek Dżemu?

SR: Czasami tak. Ja sam lubię do tego wracać, chcę przez to przypominać osobę mojego Ojca. Cieszę się, że minęło ponad dwadzieścia lat, a On nadal żyje. Po Jego śmierci bałem się, że wszyscy Go zapomną, a dla mnie był taki wielki.

NZ: Chyba dla wszystkich…

SR: I to mnie bardzo cieszy.

AL: Gramy najstarsze piosenki Dżemu. „Whisky” czy „Harley mój” są dla mnie hymnami, to ikony.

NZ: Czego wam życzyć na zakończenie?

AL: Wszystkiego dobrego.

SR: Zdrowia.

NZ: I tego wam życzę, dziękuję za rozmowę!

Website by p3a